czwartek, 28 lutego 2013

Strażniczka Świętego Ognia

Dziś pierwszy występ gościnny! Z przyjemnością prezentuję tekst o Cosimie Wagner, którego autorką jest Joanna Myszkowska. Zapraszam do lektury:


Czy można być tylko czyjąś żoną i znaleźć się we wszystkich encyklopediach na świecie? Można. Pod warunkiem wszakże, że jest się żoną Richarda Wagnera.
Cosima miała naprawdę interesujące życie. Znała koronowane głowy, największych artystów i myślicieli epoki, na prywatnej audiencji przyjęła ją i Wagnera brytyjska królowa Wiktoria, z Ludwikiem II Bawarskim wykłócała się o pieniądze na budowę Bayreuth. Kochali się w niej pisarze, filozofowie i muzycy, a ostatni list, jaki napisał do niej Nietzsche, nosił nagłówek: "Do księżniczki Ariadny, mej ukochanej".

Cosima Wagner na portrecie Franza von Lenbach z 1879 roku
Na początku nic nie zapowiadało, że życie Cosimy będzie takie nadzwyczajne. Była brzydkim kaczątkiem, które kiedyś – łudzono się – zmieni się w pięknego łabędzia. W przeistoczeniu przeszkodził jej za długi nos i za szerokie usta, które odziedziczyła po ojcu, wybitnym węgierskim wirtuozie i kompozytorze, Franciszku Liszcie. Matką Franceski Gaetany Cosimy, bo takie imiona otrzymała na chrzcie, była księżna Maria d’Agoult, która dla romansu z boskim Franzem zaryzykowała własne małżeństwo i pozycję. Nie wyszła na tym najlepiej. Liszt ją porzucił, związał się z Karoliną zu Sayn-Wittgenstein, de domo Iwanowską, a uznawszy, że jest skończona towarzysko, odebrał jej dzieci i zabronił jakichkolwiek z nimi kontaktów. Po latach jej córka napisze do swojej córki: „Dziś zawiadomiono mnie o śmierci matki. Umarła zupełnie obca mi kobieta, której zawdzięczam tylko to, że mnie wydała na świat”.

Rodzice: Ferenc Liszt i Maria d'Agoult
Liszt również nie był wzorem ojca. Latami potrafił nie utrzymywać kontaktu z dziećmi. Któregoś dnia, po ośmiu latach milczenia, wpadł na obiad do starej guwernantki Karoliny, Madame Patersi de Fossombroni, która surowo opiekowała się jego córkami. Towarzyszyło mu dwóch przyjaciół-kompozytorów: Hektor Berlioz i Richard Wagner. Cosima miała 16 lat, była za wysoka, za chuda i zbyt kanciasta, nic dziwnego, że czterdziestoletni Wagner, żonaty i mający opinię podrywacza, nie zwrócił na nią uwagi. W swoim dzienniku zapisał jedynie, że córki Liszta wydają się być bardzo nieśmiałe.


Pierwszy mąż Hans von Bülow
Po drodze do R. był jeszcze pobyt w Berlinie i małżeństwo z dyrygentem Hansem von Bülowem, który uznał za swoje dwie córki Cosimy i Wagnera, Izoldę i Evę, a wcześniej podróż poślubna państwa von Bülow, w której odwiedzili Wagnera w Szwajcarii. Wizyta została powtórzona po roku i to wtedy miał miejsce incydent, który wstrząsnął kompozytorem. Młoda kobieta upadła do jego stóp, całowała jego ręce, zraszała je łzami… Do takiego stanu doprowadziła ją jego muzyka i pisma filozoficzne! On stał oniemiały i pozwalał na to histeryczne uwielbienie.
Hans von Bülow wielbił Wagnera za muzykę. Bezgranicznie. Prowadził wiele pierwszych wykonań jego dramatów muzycznych. Kiedy Cosima wystąpiła o rozwód, powiedział tylko: „Wybrałaś większego ode mnie. Rozumiem to”. I zgodził się na rozwiązanie małżeństwa. Jednak już nigdy nie rozmawiał z Wagnerem, a do Cosimy, która zabrała mu również jego córki, odezwał się po jedenastu latach. Wagnerowie pobrali się w 1870 roku. Rok wcześniej Cosima urodziła syna Siegfrieda, jedyne dziecko uznane przez jego ojca.

Cosima i Richard w 1872 r.
Richard Wagner był bez wątpienia geniuszem, ale był też wstrętnym człowiekiem. Do historii przeszły jego użerania się z bankierami, życie na cudzy koszt, finansowe wykorzystywanie młodziutkiego monarchy bawarskiego, zafascynowanego jego twórczością; jego otwarcie głoszony antysemityzm i przekonanie o absolutnej wyższości rasy aryjskiej. Cosima podzielała te poglądy. Jej radykalizm i bezwzględność były bodaj większe niż małżonka i sprawiły, że Ludwik II Bawarski uznał, że zanadto się szarogęsi i bardzo ograniczył swoje wizyty w Bayreuth. Nie przeszkodziło to Cosimie robić mu wyrzutów, że nie dość hojnie wspiera budowę Pałacu Festiwalowego.

Willa Wahnfried w Bayreuth, dom Cosimy i Richarda,
dziś muzeum Wagnera
O jego budowie zdecydowali wspólnie, miejsce znalazła Cosima. Wyobrażali sobie, że Bayreuth będzie ośrodkiem, w którym rozbrzmiewać będzie tylko muzyka Wagnera, gdzie wykonawcami będą tylko Niemcy, że nie będzie się tam wpuszczać Żydów, nawet gdyby byli bardzo utalentowani. I najważniejsze – w Bayreuth odbywać się będzie festiwal oper Wagnera, na który zjeżdżać będą miłośnicy jego muzyki z całej Europy. Postanowili też tam zamieszkać w pięknej i pięknie położonej willi Wahnfried. Z budową centrum festiwalowego związana jest zabawna anegdota: wyprowadzeni z równowagi bankierzy Ludwiga II Bawarskiego powiedzieli Cosimie, że nie mają banknotów i całe 40 tysięcy florenów mogą jej wypłacić w bilonie. Zgodziła się! Zamówiła po prostu jeszcze jedną dorożkę.

Teatr w Bayreuth,
gdzie odbywają się festiwale wagnerowskie
Pierwszy festiwal odbył się w Bayreuth w 1876 roku. Pokazana została tetralogia „Pierścień Nibelunga”. Na drugi trzeba było czekać aż 6 lat, ale było warto – premierę miał bowiem „Parsifal”, którego powstanie zawdzięczamy Cosimie. Nakłoniła męża, żeby napisał operę o Świętym Graalu. Na festiwalu wykonano ją 18 razy! Każdy spektakl kończył się owacją na stojąco. Jonas Kaufmann, współczesny, wybitny odtwórca roli Parsifala powiedział, że muzyka opery jest tak wzniosła i piękna, że nawet niewierzący uwierzą. Ale w 1882 r. Wagner był tak wykończony pisaniem opery i organizacją festiwalu, że należały mu się wakacje. Wybrał Wenecję i przestronny pałac z widokiem na Canale Grande. Tam w 13 lutego 1883 roku spotkała go śmierć.

Kiedy Wagner umarł, Cosima oszalała, choć dzień przed śmiercią ostro się z nim kłóciła. Żona, która rozpacza przy zwłokach męża, która każe córkom obciąć warkocze i złożyć je na piersi zmarłego, która odmawia zjedzenia i wypicia czegokolwiek, która w ciężkiej żałobie towarzyszy trumnie z Wenecji do Bayreuth, a tam spędza długie godziny leżąc na grobie. Wagner został pochowany w ogrodzie willi Wahnfried, zaś Cosima zaczęła żyć jak mniszka i nawet ze swoimi dziećmi porozumiewała się pisząc do nich karteczki. Kondolencje napływały z całej Europy, wśród nich była depesza od Hansa von Bülowa. „Siostro - pisał w niej - trzeba dalej żyć”.
Strażniczka Świętego Ognia
we współczesnej karykaturze Daniela Levine
I niebawem zaczęło się drugie życie Cosimy, dyrektorki festiwalu w Bayreuth, reżyserki i strażniczki woli Wagnera, czystości rasowej. Przez 22 lata rządziła w Bayreuth twardą ręką. Jakakolwiek zmiana kanonu wykonawczego nie wchodziła w grę. Osobiście zatwierdzała repertuar i decydowała, jakie dzieła Wagnera mogą być wykonywane na festiwalu, wytaczała procesy (np. słynny proces z Metropolitan Opera, która za nic miała zakaz wystawiania "Parsifala" poza Bayreuth i w 1903 roku dała premierę owacyjnie przyjętego spektaklu).

W 1907 r. Cosima doznała ataku serca. Jej zdrowie pogorszyło się na tyle, że nowym dyrektorem festiwalu został jej syn Siegfried Wagner. Chociaż oficjalnie na emeryturze, lubiła wtrącić swoje trzy grosze do kolejnych realizacji. Dziś pewnie przewraca się w grobie, kiedy patrzy na to, co wyczyniają współcześni reżyserzy z „Tannhauserem”, „Lohengrinem”, „Pierścieniem Nibelunga”, „Parsifalem”. A przecież to, co wymyślił i zaaprobował Wagner, było święte. To dlatego nie dopuszczała do żadnych ustępstw. Żadnych!


Cosima umarła 1 kwietnia 1930 roku. W swoim dzienniku zapisała: „Nie miałam ojca ani matki. R. (Wagner – przyp. aut.) jest dla mnie wszystkim. To jedyna osoba, która mnie kocha”.
Festiwal w Bayreuth do dziś jest w rękach rodziny.
Joanna Myszkowska
(Źródło zdjęć: Wikimedia)

sobota, 23 lutego 2013

Dziewczynka, która przeżyła

Harry Potter nie bez powodu był "chłopcem, który przeżył". Skoro jako jedyny odparł atak złego maga, i to już u progu dzieciństwa, było jasne, że czeka go niezwykłe życie. J.K. Rowling naznaczyła swego bohatera blizną w kształcie błyskawicy i obarczyła misją - to on w przyszłości będzie musiał ocalić przed złem staroświecki świat dobrych czarodziejów.
Mary Anning także była "dziewczynką, która przeżyła". Także została cudownie ocalona w dzieciństwie. I także dokonała później niezwykłych rzeczy. Ale w przeciwieństwie do Harry'ego, ona istniała naprawdę. Jej historia również zaczyna się od błyskawicy...
Dzieje się to w roku 1800 na stromych klifach hrabstwa Dorset w południowej Anglii. Tego sierpniowego dnia powietrze jest lepkie od gorąca i wszyscy czekają na burzę, która przyniesie oczyszczenie. Nadchodzi, zrywa się tak nagle, że grupka kobiet na łąkach, zamiast uciekać do domu, chroni się pod drzewem. Może nie chcą biec w ulewny deszcz, bo jedna trzyma w ramionach maleńką dziewczynkę? Stają pod rozłożystym wiązem i.... w potężne drzewo uderza piorun, kobiety giną na miejscu. Ale dziewczynka żyje.

Ta historia staje się lokalną legendą. Wszyscy opowiadają o cudownym ocaleniu piętnastomiesięcznej Mary, córeczki stolarza Anninga, błogosławiąc szczęście w nieszczęściu. Może Pan Bóg w końcu się ulitował nad rodziną biedaków, w której dzieci umierają jedno po drugim? Co prawda śmiertelność najmłodszych jest w owych czasach tak duża, że ledwie połowa dożywa pięciu lat, ale rodzina Annigów przebija nawet te przerażające statystyki. Matka Mary rodzi dziesięcioro, ale dzieciństwo przeżyje ledwie dwójka - Józef i jej najmłodsza, cudem uchroniona przed piorunem.

Mary Anning i jej czarno-biały terrier,
wierny towarzysz wypraw na klify
Trudno dziś nie myśleć o tym ocaleniu w kategoriach metafizycznych, bo wiemy, jaką stratą byłaby jej śmierć. Mary Anning figuruje przecież na liście Royal Society wśród dziesięciu Brytyjek, które miały największy wpływ na historię nauki. To, że się tam znalazła, wygląda na kolejny cud, z których wydaje się utkane całe jej życie. Była przecież dzieckiem biedaków, edukację zakończyła na paru klasach szkółki niedzielnej, cóż ona mogła mieć wspólnego z gronem uczonych! A jednak. Są takie momenty w historii nauki - rzadkie, ale się zdarzają - w których duch czasów nie zważa na dyplomy i studia, dając fory po prostu najlepszym, uzbrojonym w sam tylko talent. Mary trafiła na jeden z nich.

Świat w owym czasie stoi u progu największego przełomu w nauce. Wkrótce ludzi przyprawi o zawrót głowy rewolucyjne dzieło Darwina (metrykalnie ledwie dziesięć lat młodszego od Mary) i jego teoria o pochodzeniu gatunków, o nieustannej ewolucji, której podlega każdy żywy organizm, a ślady tych zmian zapisane są w przyrodzie. Ludzie wkrótce uświadomią sobie, że Ziemia nie ma kilku tysięcy lat, ale miliony razy więcej, że niegdyś zaludniały ją fantastyczne stworzenia i że są na to dowody - fragmenty skał noszą w sobie kształty bajkowych stworów, które tylko czekają, by odkryć je i opisać. Już niedługo narodzi się paleontologia - nauka, która tropi zaklęte w kamieniu ślady życia. Ale zanim to nastąpi, jakby w preludium do tych nowych czasów, ludzi ogarnia moda na kolekcjonowanie skamieniałości. Zaczyna się pod koniec osiemnastego wieku, a w czasach dzieciństwa Mary przeżywa swoje apogeum.

W Lyme Regis, nadmorskiej mieścinie na klifach, gdzie mieszka dziewczynka, okazów dla miłośników skamielin jest wyjątkowy dostatek (znajdowane są tam do dziś, a samo miejsce nazywane jest wybrzeżem jurajskim). W zalewanych wodą skałach co i rusz trafia się piękny kamień z zastygłym szkieletem dziwacznego stworzenia. Bogacze, którzy przyjeżdżają tu na wakacje, uwielbiają zwozić do swych luksusowych domów takie pamiątki z podróży. Za piękną sztukę nie wahają się sypnąć groszem. Dlatego miejscowi biedacy, w tym ojciec Mary, też zaczynają zwracać uwagę na te "osobliwości", jak je nazywają. Wynajdują je na klifach, a potem układają przed drzwiami domów, czekając na chętnych. Annig często wyprawia się na urwiska, zabierając dzieci do pomocy. Potem dzieci chodzą już same - ojciec Mary umiera, gdy dziewczynka ma ledwie 11 lat, odtąd z bratem i matką zdani są tylko na siebie. I na klify, które nagle stają się dla nich miejscem, od którego zależy ich byt.
Kamieniste wybrzeże jurajskie w południowej Anglii, gdzie Mary szukała swoich "kamiennych ryb" 

Na szczęście Mary szybko odkrywa w sobie talent do tropienia skamielin. Ewidentnie ma do tego nosa. Nie tylko wie, gdzie ich szukać, potrafi też idealnie dopasowywać odnajdywane fragmenty - intuicyjnie robi to, co innym zajmuje całe lata studiów. Niedługo po śmierci ojca natrafia na znalezisko, z którego jest naprawdę dumna. Właściwie robi to do spółki z bratem, bo on pierwszy znajduje wielki, ponadmetrowy fragment czaszki jakiegoś niezwykłego stworzenia. Ze wszystkich znanych istot najbardziej przypomina dzieciom krokodyla, więc tak go nazywają. Ta czaszka wciąż jednak nie daje Mary spokoju. Patrząc na nią, dziewczynka ma jakąś dziwną pewność, że tam, w skałach, tkwi coś więcej, że trzeba do nich wrócić po sztormie, który je naruszy, a wtedy, być może odsłonią coś jeszcze.

Fragment szkieletu pierwszego ichtiozaura,
odnalezionego przez Mary
Mary pamięta dobrze to miejsce i kilka miesięcy później wraca na klif. Nie myliła się - jest coś więcej! W skałach tkwi imponujący, kilkumetrowy szkielet ich "krokodyla"!  Jest tak wielki, że rodzina musi zatrudnić robotników, by dali radę ostrożnie go wyłuskać. Udaje się, a dziewczynka nie posiada się ze szczęścia, bo miejscowy dziedzic płaci za jej znalezisko zawrotną sumę - całe 23 funty! A my dziś wiemy, że w ten oto sposób dwunastoletnia Mary trafia do galerii naukowych odkrywców. Znajduje bowiem pierwszy w historii kompletny szkielet ichtiozaura, morskiego jaszczura sprzed dwustu milionów lat. Kamienny olbrzym zostaje publicznie pokazany w Londynie, gdzie robi furorę, a gazety trąbią o epokowym znalezisku. 

Mary nie ma o tym bladego pojęcia. Tak jak i świat nie ma pojęcia o Mary. Nikomu nawet nie przychodzi do głowy, by nazywać odkrywcą jakiegoś wiejskiego szkraba, który przypadkowo napatoczył się na wspaniałą skamielinę. Ale czy dziewczynce w ogóle na tym zależy? Dla niej liczy się to, że na wybrzeża południowej Anglii ściągają następni kolekcjonerzy, którzy chętnie zapłacą za jej dziwne, kamienne ryby.

Plezjozaur odkryty w 1821 r.
Jednak to, co odnajdzie w późniejszych latach, dziś każda encyklopedia nazywa kolejnymi wielkimi odkryciami. Wymieńmy najważniejsze: Mary znajduje jeszcze dwa inne gatunki ichtiozaurów, a w roku 1821 wyłuskuje ze skał szczątki pierwszego w historii szkieletu plezjozaura, gigantycznego wodnego gada sprzed setek lat. 
Niezwykłe znaleziska Mary stają się sławne. Ale ona sama - choć już przecież nie dziecko - nadal jest anonimowa. Niezwykłe skamieniałości są przedmiotem oględzin na posiedzeniach Towarzystwa Geologicznego, ale wygląda to tak, jakby te fantastyczne okazy co najmniej spadały z nieba. Jako ofiarodawcy występują bogaci kolekcjonerzy, ale o tym, kto je znajduje, oczyszcza i składa w całość - o tym albo się milczy, albo co gorsza zasługi Mary inni zapisują na swoje konto.

Mary przy pracy (akwarela z epoki)
W końcu to się zmienia, ale wcale nie dlatego, że Mary zabiega o uznanie. Jest po prostu najlepsza. Praca na klifach przestaje być dla niej tylko źródłem zarobku, staje się pasją. Ma setki trafnych uwag na temat anatomii zastygłych w kamieniu stworów, opisuje je z inteligencją badacza, a nie amatora "osobliwości". Geolodzy już nie tylko bazują na jej odkryciach, przyjeżdżają się od niej uczyć i razem z nią opisywać nowe gatunki. Ale najgorszą robotę, na klifach, Mary wykonuje sama. Wyprawia się na kamieniste plaże niezależnie od pory roku i pogody, zapuszcza się pod strome zbocza i napęczniałe od wody skały, które w każdej chwili grożą osunięciem. To niebezpieczne wyprawy i z jednej Mary cudem uchodzi z życiem (znowu!), tracąc przy tym w osuwisku ukochanego towarzysza swoich wypraw, czarno-białego terriera.
Akwarela namalowana w 1830 r. na podstawie skamieniałości znalezionych przez Mary

Dziś Mary Annig jest nazywana "paleontologiem wszechczasów", a jej odkrycia uznaje się za kamienie milowe w rozwoju tej nauki. Ale te zaszczytne opinie przyszły dopiero po jej śmierci. Wcześniej nikt się specjalnie nie palił, żeby oficjalnie uznać ją za badaczkę. Jedna z organizacji naukowych przyznała jej niewielką pensję i to by było na tyle. Kiedy w końcu londyńskie Towarzystwo Geologiczne łaskawie postanowiło włączyć ją w poczet swoich członków (tylko honorowych, bo przecież prosta kobieta niegodna stać w jednym rzędzie z profesurą!), Mary już tego nie doczekała. Umarła kilka miesięcy przed tą decyzją, w wieku 47 lat. Tym razem cudu nie było. Czy to znak, że czasem łatwiej przeżyć uderzenie pioruna niż małość swoich własnych bliźnich?

(Portret na początku tekstu to "Ciekawska dziewczynka" Jean-Baptiste Camille Corota.
Źródło wszystkich zdjęć i ilustracji: Wikimedia)

czwartek, 14 lutego 2013

Dla Elizy


Pojęcie "wielkiej miłości" wymyślił ktoś, kto nigdy nie musiał przykrawać uczuć do polityki. Bo kiedy romantyczna miłość ma za konkurenta interesy państwa, prawie zawsze przegrywa. Nawet jeśli jest gorąca, nawet jeśli wydaje się stosowna, nawet jeśli niesie zapowiedź szczęścia. Nawet wtedy nie da rady. Nie znam na to lepszego przykładu niż historia polskiej księżniczki Elizy Radziwiłłówny i pruskiego księcia Wilhelma, późniejszego króla i cesarza. W ich historii te dwa plany - prywatny i publiczny, miłosny i państwowy - splotły się nierozerwalnie. I tak ją Wam opowiem.

Wilhelm i Eliza
Był rok 1815. Europa łapała oddech po spacyfikowaniu małego, nieobliczalnego Korsykanina, który wywrócił świat do góry nogami. W Wiedniu kończył się kongres, na który zjechali królowie i książęta, by umeblować świat na nowo, a przy okazji - skoro na miejscu znalazła się cała europejska śmietanka - trochę się zabawić. Obrady zyskały przydomek Tańczącego Kongresu z powodu gigantycznej liczby wydawanych balów. Na jednym z nich Wilhelm zakochał się w Elizie.

Wcale nie zobaczył jej wtedy po raz pierwszy. Gdzieżby tam, znali się całe życie! Ojciec dziewczyny, książę Antoni Radziwiłł, wżenił się w królewski dom Hohenzollernów, poślubiając pruską księżniczkę. Wilhelm i Eliza, których dzieliło ledwie pięć lat, byli bliskimi kuzynami i znali się od dzieciństwa. Razem biegali po pokojach i parkach posiadłości w Antoninie, Książu czy Berlinie, razem bawili się pod okiem wspólnych kuzynek, ciotek, guwernantek.
Ale teraz coś się zmieniło. On już nie był miłym trzpiotem z dziecinnego pokoju. Elizę prosił do tańca wysoki, blondwłosy, bardzo atrakcyjny osiemnastolatek, przyciągający spojrzenia kobiet wiedeńskich salonów. W dodatku wszyscy o nim szeptali, że to bohater - z wojny napoleońskiej wrócił z Żelaznym Krzyżem.
Ona miała ledwie 12 lat i dopiero zaczynała zmieniać się w kobietę. Ale biała empirowa sukienka i modne loki nad uszami przydawały jej dorosłości. Kuzynka Eliza już nie była dzieckiem, stawała się śliczną panną o łagodnym spojrzeniu i słodkim uśmiechu. Wilhelm poczuł, że musi zrobić wszystko, by nikt nie sprzątnął mu jej sprzed nosa. Wiedział, że jeszcze trochę musi poczekać. Wytrzymał całe pięć lat.
Swoją drogą, trudno zrozumieć tę ich miłość. Jeśli prawdą jest, że przeciwieństwa się przyciągają, oni są na to najlepszym dowodem. Bo oboje byli jak ogień i woda.
Ona - wychowana w liberalnym domu Antoniego Radziwiłła, mecenasa sztuk i utalentowanego muzyka (to on jako pierwszy skomponował muzykę do "Fausta" Goethego), uwielbiała wiersze Mickiewicza i  muzykę Chopina, sama pięknie śpiewała  A przy tym najwyraźniej nie była typową wychuchaną arystokratyczną pannicą. Co prawda, wspomnienia na jej temat ograniczają się do zwyczajowych banałów, że była śliczna i ładnie grała na fortepianie (o tempora! a nie znam nawet koloru jej oczu! to prawdziwe przekleństwo kronikarza kobiecych dziejów!), natknęłam się jednak także na informację, że uwielbiała wyczerpujące piesze wycieczki, co inni uznawali za dziwactwo. Na własnych nogach zeszła Karkonosze, gdy Radziwiłłowie zjeżdżali na wakacje do pałacu w Ciszycach. Wszystko to pokazuje, że była otwartą, ciekawą świata panną bez fochów - nic dziwnego, że lekko sztywny Prusak stracił dla niej głowę.
Bo on wydawał się jej całkowitym przeciwieństwem. Żołnierz, oficer, przeniknięty poczuciem obowiązku, perfekcyjny w roli, jaką narzuciła mu historia. Wiele lat później zasłynie jako reakcjonista, nienawidzący liberalizmu, popierający całym sercem swego konserwatywnego premiera Bismarcka. Może jednak wcale by taki nie był, gdyby to Eliza szła z nim przez życie?
Ale nie wybiegajmy naprzód. Na razie mamy rok 1820 i radosne lato na zamku w Książu. Najszczęśliwsze lato naszej pary. Wtedy Wilhelm oświadczył się Elizie. Wtedy się zaręczyli. Wtedy również zagrali razem Romea i Julię, występując w tak zwanych żywych obrazach, modnej naówczas rozrywce młodych ludzi. Inscenizowano w ten sposób wielkie sceny z literatury, historii albo mitów. Ustrojeni w stosowne kostiumy "aktorzy" trwali zastygli w bezruchu w słynnej scenie, nie wypowiadając ani słowa, co oszczędzało im kompromitacji na wypadek braku aktorskich talentów. Wilhelm i Eliza upozowali się na szekspirowskich kochanków. Wybrali ostatnią scenę dramatu, w której Romeo i Julia kończą tragicznie. Ani oni, ani tym bardziej rozbawieni widzowie, nie przypuszczali nawet, jak wiele z tej szekspirowskiej tragedii przeniknie do ich życia. Bo i skąd? Wtedy jeszcze polityka i historia nie miały zamiaru stawać kochankom w poprzek.
O uczuciu Elizy i Wilhelma jedna i druga rodzina dobrze wiedziała i patrzyła życzliwie na tych "dwoje miłych dzieci". Wszyscy wspierali ich miłość. Z początku. Bo w miarę, jak "miłe dzieci" dorastały, a ich związek stawał się coraz bardziej realny, pojawiła się ta nieszczęsna sprawa - Ebenbuertigkeit.
Ebenbuertigkeit, czyli zasada równego urodzenia. Utrzymująca, że żoną monarchy może być tylko córka króla, nie zaś ledwo księcia. A Wilhelm mógł włożyć pruską koronę. Co prawda, przed nim w kolejce do tronu stał starszy brat Fryderyk, był on jednak słabego zdrowia i wszyscy spodziewali się, że prędzej czy później monarszy obowiązek spadnie na Wilhelma.
Z jednej strony mieliśmy więc królewskie ciotki naszych "miłych dzieci", pełne dobrych chęci i przychylne ich miłości. Z drugiej  - ofensywę politycznych doradców pruskiego króla, wrogo nastawionych do pomysłu małżeństwa. Ze starcia tych dwóch przeciwstawnych pragnień zrodził się ekstra dziwaczny projekt - wymyślono, że rosyjski car Aleksander I adoptuje Radziwiłłównę. Byłoby więc niemal tak, jakby Wilhelm brał za żonę nie polską księżniczkę, lecz Rosjankę, z błogosławieństwem samego cara.
Oczywiście, nic z tego nie wyszło. Aleksander I, początkowo nawet chętny do adopcji, wkrótce pożegnał się z tym światem, a jego następcą został Mikołaj I, despota i znany polakożerca. Jeśli więc Prusy chciałyby w przyszłości liczyć na dobre układy z Rosją i mieć wpływ na jej politykę, to przecież nie mogą żenić następcy tronu z Polką!
Cała sprawa skończyła się szybko i ostatecznie - listem króla-ojca do księcia Wilhelma, w którym oświadczył on, że małżeństwo z Radziwiłłówną nie może mieć miejsca. List był chłodny, oficjalny, brzmiał jak rozkaz. Wilhelm nie protestował. Nie mógł, był przecież pruskim oficerem. I miał nieszczęście urodzić się w królewskim domu, w którym przez całe życie mu wpajano, że obowiązek wobec rodziny i państwa, stoi przed szczęściem prywatnym. Zrozumiał.

Ostatni raz spotkali się latem 1828 roku. Odwiedził ją, poszli razem na spacer. Oboje wiedzieli, że to pożegnanie. Zachowały się ich pełne rozpaczy listy z tego czasu, pisane do przyjaciół.  Ona: „Czekałam niecierpliwie, aż odejdzie, aż to się skończy. Ten ból nieznośny". On: „Nie rozumiem tej pustki. Kiedy umiera nadzieja, cóż pozostaje? Mówią, że taka jest wola Boga. Czyż to być może?”.

Eliza nigdy nie wyszła za mąż. Umarła młodo, na suchoty, sześć lat po ich ostatnim spotkaniu.
Wilhelm żył długo. 91 lat. 55 lat dłużej niż Eliza. Wypełnił swoją powinność. Został królem Prus. Ożenił się z jakąś saską księżniczką. Spłodził z nią dwoje dzieci i szybko o niej zapomniał. Zasłynął z pracowitości, wojowniczości i chłodnej polityki wobec Rosji. W 1871 roku w zwierciadlanej sali wersalskiego pałacu Bismarck ogłosił go cesarzem zjednoczonych Niemiec. Bezwzględny monarcha. Srogi wojownik. Książę kartaczy. Przez całe życie nosił przy sobie miniaturowy portret Elizy. Zmarł z tym jej zdjęciem pod poduszką.

Dwie uwagi na koniec: 
1) Stanisław Cat-Mackiewicz w napisanej w latach 60. ub. wieku książce "Dom Radziwiłłów", której lekturą wspomagałam się przy pisaniu tego tekstu, znalazł ciekawą paralelę dla związku Elizy i Wilhelma. Porównał go do miłości Koli Rostowa i jego kuzynki Soni z "Wojny i pokoju". Kola także rezygnuje z tego "niewłaściwego" uczucia i także robi to na życzenie rodziny, a nie z oportunizmu czy egoizmu. Uderzyło mnie przy tym zdanie, którym Mackiewicz poprzedził swój wywód: "Wychodzę oczywiście z założenia, że każdy z moich czytelników zna dobrze 'Wojnę i pokój' Tołstoja, a jeśli jej nie zna, to uzupełni ten brak w swojej kulturze jak najprędzej". Piękna uwaga, prawda? Tak elegancko potrafili upominać swoich czytelników tylko - używając słów Jeremiego Przybory -  chłopcy przedwojenni. Którzy tego samego taktu mogli oczekiwać ze strony swoich krytyków, a nie jak dziś - ataku hejterów na Facebooku. 
2) Jako ilustracje do tego tekstu wykorzystałam obrazy Caspara Davida Friedricha. Ci, którzy o nim nie słyszeli, powinni uzupełnić ten brak jak najprędzej...
(Źródło zdjęć: Wikipedia)

piątek, 1 lutego 2013

10 najgorzej ubranych kobiet w historii

Takie materiały kobiece pisma robią właśnie teraz. Podsumowują miniony rok z towarzyskiego życia celebrytów, wyróżniając tych, którzy popisali się dobrym gustem, piętnując tych, którzy zaliczali wpadki. Nas, czytelniczki, mniej obchodzą ci pierwsi, za to z wielką przyjemnością czytamy złośliwości pod adresem tych drugich. Redakcjom pogratulować odwagi - na pewno mają z nim święty krzyż, wysłuchując fochów gwiazd i gwiazdeczek. Mnie to nie grozi, wszystkie moje elegantki dawno umarły, mogę zaszaleć!
Dam, które budziły śmiech swoim strojem, w historii nie brakuje. Kiedyś miały to szczęście, że z ich modowych wpadek czy zbyt śmiałych kreacji drwiono dyskretnie, po katach salonów. Było to mało eleganckie, owszem, ale takie przyjemne! Dziś już nikomu nie wstyd. Ściślej, od roku 1960, kiedy to Richard Blackwell - nieżyjący już amerykański krytyk i projektant mody - wymyślił i zaczął publikować swoją słynną listę "10 najgorzej ubranych kobiet". Nagle pokątne śmichy z koronek i falbanek zyskały nobilitację, znalazły się w prasie! A forma przyprawiała co wrażliwszych o palpitacje. Bo Blackwell od początku walił z grubej rury - nie przebierał w słowach i wdeptywał w ziemię kobiety z samego szczytu. W 1969 roku jego listę otwierała angielska monarchini z wyrokiem: "Wszystko, co pozbawione stylu, zawsze towarzyszy królowej". Nigdy nie darował  Elżbiecie II jej fikuśnych kapelusików i odblaskowych sukienek - trzydzieści lat później lamentował tak samo: „Co to? Pałacowa choinka czy królewski błazen? Widziałem już wiele królowych, ale Elżbieta II jest najgorsza!”. Pozostałe zbierały nie mniejsze cięgi. Glenn Close: "Chrzanić dalmatyńczyki. Close powinna wystąpić w '101 katastrofach ubraniowych'. Moda zeszła na psy!". Shakira: "Fryzura a la Meduza, a ciuchy rodem z markiza de Sade". Camilla Parker-Bowles, żona  księcia Karola: "W tych swoich kapeluszach z piórami, które kiedyś były modne, przypomina skamielinę papużki z ery jurajskiej". W "parszywej dziesiątce" Blackwella regularnie gościły Madonna, Britney Spears, Paris Hilton, Victoria Beckham, no i synowa "królewskiego błazna", czyli  młodziutka lady Diana (zanim jeszcze zabrali się za nią styliści "Vogue" i zmienili brzydkie kaczątko w łabędzia).
A wcześniej? Kto wcześniej mógłby znaleźć się na takiej czarnej liście? Oto moje typy - dziesięć kobiet przeszłości, w większości wybitnych, za to z katastrofalną szafą.

1. Szpetny chłopak, czyli szwedzka królowa Krystyna Waza (1626 - 1689)
Dobrze wiem, jak ją sobie wyobrażacie. Ma zmysłową twarz Grety Garbo z "Królowej Krystyny" albo promienny uśmiech  Liv Ullmann z "Abdykacji". Ale guzik, nic z tego. Relacje jej współczesnych całkowicie temu wizerunkowi przeczą. Krystyna Waza jest w nich dość szpetną osobą o ciemnej skórze, długim nosie i szerokich ustach. "Nic nie ma kobiecego prócz samej płci; jej zachowanie, sposób poruszania się, a nawet głos są całkowicie męskie” - napisał w roku 1654 pewien rozczarowany podróżnik o 28-letniej królowej. Jestem pewna, że wszystko to przez jej strój. Nosiła męskie ciuchy - w dodatku, niestety, raczej niechlujne niż eleganckie - i to na co dzień, a nie tylko na konne przejażdżki czy polowania. Nie cierpiała kobiecych fatałaszków, tak samo zresztą jak kobiet, o których mówiła, że w większości są mdłe, nudne i męczące (choć skądinąd zarzucano jej seksualną skłonność do własnej płci, za mąż nigdy nie wyszła). Była jak źle ubrany chłopak i odpowiednio do tego wizerunku się zachowywała. Ponoć podczas spotkania z papieżem, tak mocno uścisnęła mu rękę, że trzeba było wołać medyka. Miała też zwyczaj - jak dzisiejsze nastolatki - zakładać podczas przedstawień teatralnych nogi na oparciach krzeseł. Jaka kiecka by jej na to pozwoliła?

2. Gwiazda dworskiego reality show, czyli Katarzyna I (1683/84 - 1727)
Trzy podbródki, hałaśliwa wesołość, gruba warstwa szminki na twarzy i stroje obwieszone tonami klejnotów - Blackwell padłby na serce, gdyby ją zobaczył, bo przy niej angielska królowa to wcielenie elegancji. O Katarzynie pisałby pewno, że to dziewczyna od krów w przebraniu królowej - i wcale by się nie mylił. Druga żona cara Piotra Wielkiego naprawdę nazywała się Marta Helena Skowrońska i była córką biednego inflanckiego chłopa (z terenów dzisiejszej Łotwy). Zaczynała jako pułkowa praczka, ale ładna buzia i bujne kształty sprawiły, że wędrowała przez coraz lepsze łóżka, aż w końcu dotarła na sam szczyt. Car Piotr miał pociąg do kobiet "o prostym umyśle i przy kości", więc dla Katarzyny oszalał. Rzucił swoją żonę Eudoksję i z pękatej Kasi zrobił cesarzową. Jakoś dawała radę (to ona, choć niepiśmienna, stworzyła Rosyjską Akademię Nauk), a przy tym używała życia, piła, brała sobie coraz to nowych kochanków i stroiła się w upstrzone klejnotami suknie (myślę, że dzisiejszy bizantyjski styl rosyjskiej mody to w dużej mierze jej zasługa). To dopiero kariera! Jak z najlepszego reality show, choć przecież najsławniejsza bohaterka żadnego z nich do Katarzyny nawet się nie umywa. Kim Kardashian (a to chyba ten sam typ urody) może sobie pomarzyć!

3. Angielski ogród na głowie, czyli Georgiana Cavendish, księżna Devonshire (1757 - 1806)

Niewątpliwie była piękna. Niewątpliwie była ikoną stylu swoich czasów. Miała jednak nieszczęście urodzić się w osiemnastym wieku, a rokokową modą rządził nadmiar i to w dosłownym znaczeniu. Georgiana Cavendish wylansowała jeden z jej symboli - sławne fryzury sięgające nieba. Włosy nacierane usztywniającą pomadą, rozpinane na metalowych rusztowaniach i ozdabiane tysiącem gadżetów, robią dość przerażające wrażenie. Nie tylko na nas. W XVIII wieku też budziły zdumienie albo co najmniej wesołość, co pokazuje wielka liczba karykatur z tamtych czasów. Jedna z niemieckich gazet z 1775 roku natrząsała się z "nowego rodzaju nakrycia głowy, znanego jako ogród angielski". Drwiono: "Całe krajobrazy są teraz budowane na szczycie głowy. Można zobaczyć kobietę z wioską we włosach, z łąką, z wielkim mostem albo z wiatrakami". Dodatkowo pomysłem księżnej było wpinanie do i tak gigantycznych fryzur pęków długich, strusich piór. Koafiury sięgały kilku metrów! Były tak wysokie, że stanowiły dla noszących je dam prawdziwe zagrożenie, bo czasem zajmowały się ogniem od świec w kandelabrach.
Skąd te pomysły strójów i ozdób, przekraczające jakikolwiek umiar? W filmie "Księżna", w którym główną bohaterkę zagrała Keira Knightley, zadaje to pytanie Georgianie jej własny mąż. "Wy macie swoje rozgrywki polityczne, a my możemy się wypowiadać jedynie poprzez stroje" - pada sensowna odpowiedź. Ta brytyjska arystokratka nadawała ton modzie angielskiej socjety z braku laku, po prostu dlatego, że nic innego robić nie mogła. Jej zamiłowanie do gier politycznych (a miała do tego talent!) musiało pozostać jedynie w sferze salonowych rozgrywek. Dziś, ze swoją inteligencją, wspartą wielką urodą, byłaby co najmniej sekretarzem stanu. A tak przeszła do historii z powodu wielkich, strasznych włosów.


4. Zakonnica w przebraniu, czyli pisarka George Sand (1804 - 1876)
Kto by pomyślał, że to pierwsza dama francuskiej literatury nobliwego XIX wieku! Na tym zdjęciu George Sand wygląda jak Whoopi Goldberg po osiemdziesiątce w "Zakonnicy w przebraniu 5". Ciekawam, co też się kryje pod tymi miękkimi draperiami po samą szyję: surdut, szarawary, a może jednak zwykła sukienka? Z George Sand nigdy nic nie wiadomo. Lubiła zmieniać swoje życie w teatr i czasem (jak widać) z tym przesadzała. Wiemy, że lubiła nosić męski strój. Bo był wygodny, dodawał dezynwoltury, a przy tym czynił sylwetkę lżejszą i - co tu kryć - ujmował lat. A George nie chciała być po trzydziestce uznana za matronę, jak większość kobiet jej czasów. I osiągnęła cel - za matronę nikt jej nie uważał. Ale luzackie ciuchy czasem przynosiły efekt odwrotny do zamierzonego. Kiedy Chopin spotkał ją po raz pierwszy, wtedy 32-letnią, miała na sobie aksamitne szarawary i kurzyła fajkę. Na co on się wkurzył, bo dymu i wyzywających kobiet nie znosił. George próbowała go obłaskawić - po swojemu. Oczarowana, na następne spotkanie przybiegła wystrojona w biało-czerwony strój, w barwach Polski. Chopin, wielki elegant i esteta, przestraszył się jeszcze bardziej i stanowczo odmówił wyjazdu do jej posiadłości w Nohant. Usidliła go w końcu, ale zajęło jej to trochę czasu - przez ten strój, jak sądzę, przez te kolejne przebrania, pod którymi strasznie trudno było zobaczyć, jaka jest naprawdę.

5. Scarlett O'Hara po przejściach, czyli Mary Todd Lincoln (1818 - 1882)
Wielkie ambicje, zero smaku. To często idzie w parze, a żona prezydenta Lincolna najlepszym przykładem. W opinii Amerykanów to jedna z ich najbardziej nieudanych pierwszych dam. Była prawie elegancka, prawie ładna, prawie mądra - wszystko, co najlepszego można o niej powiedzieć, zamyka się w tym jednym słówku "prawie". I na tym opis zakończę, mimo że pani Lincoln to prawdziwy klejnot na tej liście. Napisałam już jednak o niej tekst, w którym biednej Mary niczego nie oszczędziłam. Chyba nie jestem w typie Blackwella, bo nie mam sumienia więcej się nad nią znęcać...

6. Garnitur-gafa, czyli Amelia Bloomer (1818 - 1894)
Amelio, po co ci to było? Ja rozumiem, że założenia były szczytne. Uwolnić kobiety z tych metrów koronkowych pajęczyn, w jakie nas zamotano, otworzyć klatki krynolin, w których nas zamknięto. Zaproponowałaś więc spodnie, bloomerki, jak je potem nazwano. Ale czemuż, na Boga, takie brzydkie? Luźne, zebrane w kostce i przykryte krótką sukienką - wyglądałyśmy w nich jak stogi siana! Złośliwi dziennikarze natychmiast nadali rewolucyjnemu strojowi przydomek "garnitur-gafa", a czytelnicy pękali ze śmiechu, oglądając karykatury "zgrabnych" pań w spodniach. Ledwie parę kobiet odważyło się je założyć, aż ostatecznie wylądowały na śmietniku. Generalnie, przez te spodnie napytałaś sobie biedy, Amelio. Dziś tylko feministki znają Twoje zasługi w walce o prawa kobiet, pozostali pamiętają Cię wyłącznie z powodu strasznych majtek...

7. Ciemność widzę, czyli królowa Wiktoria (1819 - 1901)

Ja rozumiem, że Wiktoria przez 40 lat po śmierci ukochanego męża postanowiła trwać w żałobie. Szanuję to, nawet podziwiam. Ale skoro żałoba, to po co te wszystkie riuszki, wstążki, falbanki, kokardki, tasiemki, zakładki, zaszewki, koraliki, guziczki.... Tysiące ich, biją się na jej sukni o każdy wolny skrawek! 
Zgoda, wiktoriańskie (nomen omen) kreacje z mnóstwem ozdóbek, przyszytych gdzie trzeba i nie trzeba, wyjątkowo często przeradzały się w jarmarczny stragan. Ale były wśród nich także w miarę stonowane, bardziej dyskretne, co widać na rysunku obok. Dlaczego królowa Wiktoria ich nie nosiła - nie mam pojęcia. Bo wiadomo skądinąd, że miała wyczucie smaku (była na przykład całkiem zdolną portrecistką), a jednak wykazywała się wyjątkowo marnym gustem, jeśli chodzi o stroje. A może po prostu "ten typ tak ma"? Brytyjskie monarchinie (i ich krawcowe) zawsze wykazywaly jakieś podejrzane skłonności do infantylizmu i strojów, jak z bajek o królewnach. Wiktoria wyglądała jak bombiasta kokarda, nawet w żałobie, a dziś jej pra-prawnuczka Elżbieta chodzi w kanarkowej żółci albo odblaskowych fuksjach. Być może faktycznie wszystko, co pozbawione stylu, zawsze towarzyszy królowej, by zacytować klasyka...

8. Dama przykryta serwetą, czyli Maria Klotylda Inez Moitessier (1821-1897)
Historyczki sztuki, proszę na mnie nie napadać. Ja wiem, że to obraz uznawany za arcydzieło. Naczytałam się mnóstwo o tym, jak to cudownie Ingres oddał miękkość skóry modelki, słodycz jej ust i spojrzenia, a także najdrobniejsze detale sukni... No właśnie, sukni... Ta suknia wszystko mi psuje. Nic nie poradzę, że wspaniała ponoć kreacja, wygląda wypisz wymaluj, jak obrus i kanapa mojej babci. Bukiety, frędzle, rozety, kokardy, wszystko w jednym. Kto z nas dziś powie, że to ładne?
A jednak kiedyś - nie tak znów dawno temu - było ładne, piękne wręcz. Zdaję sobie sprawę, że naszymi gustami rządzi minimalizm, wciąż jednak mnie zdumiewa, jak mało potrzeba czasu, by zmieniły się kanony piękna. Dzieli nas przepaść od naszych przodków sprzed ledwie stu pięćdziesięciu lat, dla których ta pani była ucieleśnieniem greckiego piękna. Sam Ingres tak sądził. On przecież zazwyczaj nie malował portretów, interesowały go tematy historyczne, a jednak zmienił zdanie, gdy zobaczył swoją modelkę. Dla niej zrobił wyjątek. Urzeczony urodą pani Moitessier, pracował nad portretem dwanaście (!) lat. Opłaciło się i jemu, i  - zwłaszcza - jej. Poza swoją urodą nie zapisała się niczym szczególnym i jako żona bogatego bankiera przeszła do historii tylko dlatego, że pozowała do arcydzieła. Ale do historii dobrego smaku raczej nie przejdzie. Bo arcydzieło to czy nie, ona wygląda na nim jak kanapa.

9. Prawie jak syrena, czyli Florence Foster Jenkins (1868 - 1944)
Gdy wypływała na scenę, elegancka nowojorska publiczność zastygała z wrażenia. Widok artystki, odzianej w atłasy i cekiny, obwieszonej kilogramami biżuterii i z parą biało-złotych skrzydeł u ramion, odbierał widowni głos. Ale gdy ona sama dobywała głosu, wytrącona z transu publiczność przychodziła do siebie i już po paru minutach tarzała się ze śmiechu. Florence Foster Jenkins słynęła bowiem ze swego wybitnie fałszywego sopranu, z powodu którego przeszła do historii jako "najgorsza śpiewaczka świata". Była najdoskonalszym wcieleniem kiczu. Tęga, niemłoda (sceniczne występy zaczęła dobrze po czterdziestce), odziana w błyszczące, obcisłe, syrenie suknie, które sama projektowała, a przy tym absolutnie pewna swego talentu, przekonana o urodzie głosu, który wszystkim innym przypominał skrzypienie kół wozu na mrozie. Śmiano się z niej, drwiono z kompletnego braku samokrytycyzmu, wyszydzano bazarowy gust, a jednak bilety na recitale rozchodziły się na pniu. Do grona jej wielbicieli należeli Enrico Caruso i Cole Porter. Wciąż ich zresztą ma. "Boska", sztuka oparta na jej życiu, na scenach londyńskiego West Endu miała ponad dwieście przedstawień, a i w Polsce - wystawiona przez Krystynę Jandę - ściągała tłumy. Florence wciąż wabi ludzi, mimo całej swojej brzydoty. A raczej właśnie dlatego...
Na koniec próbka jej boskiego głosu. Posłuchajcie, jak wspaniale masakruje Mozarta:

10. Zagram to w kapciach, czyli Greta Garbo (1905 - 1990)
Dziwne, że dodałam Garbo do tej listy? Przecież była skończoną doskonałością! Myślę jednak, że Blackwell tak właśnie by zrobił. Prywatnie Garbo miała na koncie tyle straszliwych wykroczeń przeciwko tzw. elegancji, że żaden szanujący się krytyk mody nie  przymknąłby na nie oczu. W swoich filmach była ideałem, zgoda, ale poza nimi... Mawiała: „Poza planem nie zastanawiam się, jak jestem ubrana. Nie dbam o to. Lubię proste życie i proste stroje”. Na premierach zjawiała się więc w swetrach, beretach, tweedowych spodniach i płaskich butach, jakby szła prosto z ogródka. Nie nosiła biżuterii, nie malowała paznokci, a szminki i pudru używała mniej niż oszczędnie. Nie cierpiała też wysokich obcasów. Nawet na planie, gdy musiała być uwodzicielskim, szykownym wampem, pozbywała się ich przy pierwszej, lepszej okazji. Sceny miłosne w swoich melodramatach, jeśli tylko ujęcie pozwalało, grywała... w kapciach. Była skończoną abnegatką, która w nosie ma cudze gusta i guściki. Sama mała świetny, co zapamiętali jej współpracownicy z planu - źle wybrane filmowe kostiumy natychmiast odsyłała i nigdy się nie myliła. No to jaka właściwie była?
Nie bez powodu pokazuję na zdjęciach dwie Grety Garbo. Tę, która w latach. dwudziestych przyjechała do Hollywood ze Szwecji - za dużą, niezgrabną dziewuchę ze złym zgryzem. I tę, którą stała się ledwie kilka lat później - ikonicznie piękną, nieskazitelną heroinę XX wieku. Myślę jednak, że w głębi duszy nie zmieniła się nic a nic. W nowej skórze wciąż pozostała tą samą dziewczyną z nadwagą i krzywymi zębami, chichoczącą  w duchu, że tak łatwo wywiodła nas wszystkich w pole.

No wiec Garbo trafiłaby na pana listę czy nie, panie Blackwell? Sam pan nie wie? Zgoda, kobiety takie jak ona wymykają się łatwym klasyfikacjom. Ale to by w takim razie znaczyło, że czołowe miejsca na listach najlepiej ubranych zwykle zarezerwowane są dla przeciętnych. Dla idealnych, eleganckich, bezbłędnych i...  nudnych?