piątek, 26 października 2012

Bloomerki, czyli po co nam spodnie

W Wersalu można zobaczyć osiemnastowieczny portret pewnej bardzo oryginalnie przyodzianej pani. Nosi ona strój polski, ale zupełnie nieprzystający damie. Z ramion kobiety spływa podbita futrem peleryna, którą sportretowana odrzuca władczym gestem, odsłaniając szamerowany kaftan i... czerwone spodnie!
Ta dama w polskim stroju to Ulryka Eleonora, królowa Szwecji. Nie tak sławna, jak jej kuzynka Krystyna, lecz równie jak ona ekscentryczna. Obie te Szwedki były nader śmiałe, niezależne, odważne, i obie gustowały w męskich ubraniach (skądinąd to miłe, że wzorem był dla nich strój polskiej szlachty). Jako pierwsze damy, nie kryjąc tego przed światem, zaczęły nosić spodnie, dostarczając tym samym tematów łowcom skandali.
Bo do połowy XIX wieku noszenie spodni przez kobiety tym właśnie było - skandalem, na który mogły sobie pozwolić jedynie ekscentryczne królowe albo, w ostateczności, odważne artystki. Dla tzw. kobiet z ludu nie było żadnego odpuszczenia. W średniowieczu niewiasta. która kobiecy przyodziewek zastępowała męskim, lądowała na trzy lata w mamrze, a i później było nie lepiej. Pod koniec XVIII wieku, w czasie rewolucji francuskiej, ogłoszono powszechną wolność, także dotyczącą stroju, wydając dekret, w którym zapisano: "Każdemu wolno nosić taki strój i ozdoby właściwe płci, jakie mu odpowiadają". Oczywiście, "każdy" oznaczał wszystkich, tylko nie kobiety. One nawet po największej rewolucji w dziejach naszej cywilizacji pozostały nikim. Nie liczyły się w życiu publicznym, ani fizycznie, ani teoretycznie. W czasach tejże właśnie rewolucji sąd skazał kobietę, która - gdy konieczność zmusiła ją do podjęcia pracy kowala - dla bezpieczeństwa i wygody założyła w warsztacie skórzane spodnie. Wylądowała w więzieniu, bo równość równością, ale baby to całkiem inna sprawa! Policyjny zakaz postawił kropkę nad i, zakazując kobietom ubierania się po męsku "bez specjalnego zezwolenia prefektury".

Czy można się więc dziwić, że feministki wzięły kobiece spodnie na sztandary i uczyniły z nich jeden z symboli walki o emancypację? Nawet jeśli to głupie, myślę, że powinnyśmy im wybaczyć. Bo oczywiście założyłyśmy spodnie nie dlatego - jak chciałyby dziś Kazia Szczuka czy Agnieszka Graff - żeby zamanifestować swój genderowy bunt, tylko z najbardziej prozaicznych życiowych przyczyn. Było nam po prostu WYGODNIEJ. Nie musiałyśmy siedzieć na koniu okrakiem, kuć żelaza w zamaszystych spódnicach ani wyprawiać się do miasta w towarzystwie armii służących. Męski strój zapewniał komfort i był najlepszą gwarancją bezpieczeństwa.
Właśnie z takich powodów założyła w pierwszej połowie XIX wieku swoje słynne spodnie francuska pisarka Amantine Aurore Lucile Dupin, znana powszechnie jako George Sand. Kiedy zaczęła pokazywać się na salonach w męskim stroju, cała ekskluzywna paryska dzielnica Saint-Germain zatrzęsła się w posadach od domysłów. Szeptano: męski pseudonim, niejednoznaczna płeć, liczni kochankowie... nic dziwnego, że ta pani pali cygaro i nosi spodnie zamiast krynoliny, bo cóż ona ma wspólnego z prawdziwą kobiecością? Jej postawę uznano za prowokację, skandal, przemyślany manifest. Ale niewiele w tym było prawdy. Bo także George Sand po raz pierwszy założyła spodnie z czysto praktycznych powodów.
George Sand w swoich nieprzyzwoitych spodniach
Było to przed premierą dramatu Aleksandra Dumas "Antony", który obudził wiele dyskusji jeszcze przed wystawieniem. Spodziewano się burzliwej premiery, manifestacji, zamieszek. Przyjaciele autora - w tym George Sand - uznali jednak przybycie do teatru za swój obowiązek. Wtedy młoda pisarka, przez zwykłą ostrożność, zamiast sukni włożyła surdut i spodnie. A ponieważ poczuła się w nich zadziwiająco dobrze, odtąd nosiła je często.

Potem było już z górki. Coraz więcej kobiet zauważało to, co George Sand - męskie spodnie czynią codzienne życie prostszym i wygodniejszym, dlaczego więc z nich nie korzystać? Ten "racjonalny strój" lansowała w 1851 roku Amerykanka Amelia Bloomer podczas cyklu wykładów na temat praw kobiet. Na początku budziło to wzburzenie. Królowa Wiktoria oświadczyła, że "spodnie Mrs. Bloomer zagrażają istnieniu brytyjskich rodzin, prowadząc do emancypacji kobiet i jednoczesnej degradacji mężczyzn". Ale próżne to były przestrogi, bo rewolucja przemysłowa XIX wieku w jednej chwili unieważniała staroświeckie poglądy. Zaczynała się nowoczesność, a kobiety dostrzegły, że nowa epoka to także dla nich nowy czas.
Bloomerki, czyli rewolucyjne ciuchy Amerykanki Amelii Bloomer. Świetne na rower!
Ostatecznej rewolucji dokonał sport. Pojawił się rower. Powszechne były kąpiele morskie. I tenis. Wszystko to wymagało nowego kobiecego stroju, szerokie spódnice na metalowych obręczach stały się odstręczająco kłopotliwe. Bufiaste bloomerki były jak znalazł - dawały swobodę ruchu, nie godząc przy tym w poczucie skromności. No i sam pomysł, który narodził się w Ameryce! To był przecież nowy kraj, kraj miliarderów i postępu. Europa chciała iść jego śladem. Koniec końców kobiece spodnie - plisowane w talii, zebrane w pasek pod kolanem, noszone z pończochami i sznurowanymi trzewikami - uznano w 1890 roku za strój elegancki i nie naruszający dobrego smaku. Co prawda noszono do nich sukienkę, ale z biegiem lat coraz krótszą, aż w końcu niepostrzeżenie zmieniła się w bluzkę.

A potem w sukurs kobiecej modzie przyszło to, co jest domeną mężczyzn - kolejne wojny. Pierwsza wojna światowa zmusiła nas do zastąpienia w fabrykach, na polu i za kierownicą mężczyzn, którzy poszli na front. Nikt już nam nie wytykał, że do kuźni zakładamy skórzane spodnie, skoro efekt naszej pracy był nie gorszy od pracy naszych mężów.
Robotnice amerykańskiej stoczni, 1919
Kiedy wojna się skończyła, świat wyglądał już zupełnie inaczej. To właśnie wtedy kobiety w większości zachodnich krajów zyskały prawa wyborcze. Nikt ich już nie traktował jak obywateli drugiej kategorii. I nikomu nawet nie przychodziło do głowy, by te dzielne babki czasu wojny pakować w gorsety i ustawiać na piedestale. Kobiety stały się pełnoprawną częścią społeczeństwa. A ich ciuchy były najlepszym tego odbiciem.
Paryska projektantka Coco Chanel ubierała kobiety w miękkie dzianiny i lansowała krótkie fryzury na chłopczycę. Przez ekrany kin sunęły korowody długonogich piękności w spodniach, szortach, pumpach. Kobiety pływały, jeździły na nartach, żeglowały, a ich swobodny strój w najmniejszym stopniu nie krępował ruchów.
Kobiety w męskich garniturach stawały się nowymi ikonami stylu. Były nieodgadnione, jak Marlena Dietrich, balansująca na granicy niepokojącej androgyniczności:
Marlena: kobieta-sfinks
Albo wyluzowane, jak Katharine Hepburn, której śliczna buzia, o szlachetnych rysach renesansowych heroin, zaskakująco dobrze komponowała się z obgryzionymi paznokciami i sportowymi strojami z pól golfowych. To się podobało, uwodziło, trafiało w punkt.
Wyluzowana Katharine Hepburn
Gdy nad Europą rozszalała się druga wojna światowa, kobiety były pod każdym względem przygotowane na to, by przejąć męskie role, a strój stał się kwestią drugorzędną. Spodnie znalazły stałe miejsce w ich garderobie, nikomu nie przyszło do głowy, by kwestionować ich przyzwoitość. 
Po wojnie na arenę wkroczyli więc kreatorzy mody. W latach 60. spodnie wprowadził do swoich damskich kolekcji projektant André Courreges, w jego ślady poszedł Yves Saint Laurent i Hubert de Givenchy, Ten ostatni ubrał w wąskie rurki śliczną, młodziutką gwiazdę kina Audrey Hepburn, która stała się ikoną nowego stylu wyzwolonych lat sześćdziesiątych.
Audrey razy pięć


Pokolenie dzieci-kwiatów, pokolenie moich rodziców, uwielbia scenę ze "Śniadania u Tiffany'ego" (1961), w której Audrey Hepburn, siedząc na oknie, gra na gitarze i śpiewa "Moon River". Strasznie przy tym smęcą, że były to magiczne, niezwykłe czasy, jakie nigdy się już nie powtórzą. Na koniec więc, specjalnie dla nich, ta scena z kultowego filmu. Piękna piosenka i piękna Audrey (w spodniach!):


 (Korzystałam z książki "Historia stroju" Maguelonne Toussaint-Samat)

niedziela, 21 października 2012

Zmierzch


Lato 1816 roku było wyjątkowo deszczowe i chłodne. Niebo zasnuwały ciemne chmury, przez które rzadko przedzierał się promień słońca, przenikliwe zimno wieczorów wcześnie zapędzało ludzi do domów. Grupka młodych Anglików tkwiła uwięziona w willi Diodati nad Jeziorem Genewskim, trzęsąc się ze strachu. Bo gdy zapadał zmierzch, a czarne niebo za wysokimi oknami  przecinały błyskawice, w pokojach i piwnicach starej willi lęgły się upiory. Z ciemnych kątów wypływały ziejące ogniem zjawy o czarnych oczodołach, na schodach rozbrzmiewał upiorny chichot, a smugi dymu z ognia na kominku układały się w twarze bladych topielic. Przeraźliwe skrzypienie wejściowych drzwi zapowiadało wizytę głównego bohatera upiornych nocy - monstrum o straszliwej twarzy pociętej siecią blizn. Oto nadchodził! Wielki, zwalisty stwór, którego ciało w inną chmurną noc zeszył z kawałków trupów zarozumiały doktor Frankenstein. Niefrasobliwy, zbyt pewny siebie doktor, któremu wydawało się, że dzięki nauce rozwiązał tajemnicę życia, że jest równy Bogu! O, jakże drogo zapłacił za swą zarozumiałość! Nie stworzył człowieka, ale budzące odrazę monstrum, potwora, przed którym pierzchali przerażeni ludzie. A ten, odrzucony przez każdego i nie pasujący do nikogo, był skazany na rozpaczliwą samotność. Na życie na lodowym pustkowiu, gdzie miał pewność, że nie wypatrzą go ludzkie oczy...
Willa Diodati nad Jeziorem Genewskim, miejsce narodzin Frankensteina
Kiedy Mary opowiadała o potworze doktora Frankensteina, przez plecy jej przyjaciół przebiegały dreszcze. Patrzyła na ich zastygłe twarze, widziała jak tężeją regularne rysy lorda Byrona, jak zwężają się źrenice ślicznej Claire, a chmurna twarz Johna Polidori zastyga w przerażeniu. I cały czas kątem oka zerkała na swego pięknego męża, z którego delikatnych, niemal kobiecych rysów przebijało zadziwienie. Jego osiemnastoletnia żona, dzieciak prawie, w wymyślaniu makabrycznych historii okazała się najlepsza! Pokonała i jego, i Byrona, choć ich poetycka sława odbiła się już echem nie tylko w Anglii, ale i w całej Europie. Powinna to zapisać! Skoro jej historia tak przemawia do wyobraźni poetów, porwie także innych!
Piękni, młodzi i chmurni z willi Diodati: George Byron i Claire Clairmont, Mary i Percy Shelley, John Polidori

Może tak to wyglądało, a może zupełnie inaczej. Lato w willi nad Jeziorem Genewskim obrosło tysiącem interpretacji, wizji, domysłów, znalazło się w setkach tekstów, książek i filmów, stało się kanwą słynnego "Gotyku" Kena Russella (1986), którego fragment zobaczycie niżej. To właśnie wtedy narodził się Frankenstein, podczas tego „mokrego, niezgrabnego lata”, kiedy nieustający deszcz zamknął w domu lorda Byrona i całe towarzystwo spędzające z nim szwajcarskie wakacje z duchami. Byli to Percy Shelley i jego żona Mary, Claire Clermont - przyrodnia siostra Mary i kochanka Byrona, oraz młody włoski lekarz John Polidori. Urozmaicali sobie wieczory czytając historie o upiorach, a któregoś wieczoru urządzili konkurs na najbardziej makabryczne opowiadanie. I to Mary wymyśliła najstraszniejsze.

Swoje opowiadanie Mary szybko zmieniła w powieść. Zanim skończyła dwadzieścia lat, "Frankenstein" był gotowy. I z miejsca uwiódł czytelników, tak jak młodych ludzi z willi Diodati. Bohater Mary szybko zaczął żyć własnym życiem. Zaczęły powstawać sztuki teatralne o Frankensteinie, kolejne książki, a wiele lat później filmy; stwór płodził synów i córki, obrastał w wybranki, spotykał się z Drakulą i wilkołakiem - słowem, stał się mitem. Dziś na tysiące osób znających opowieść o doktorze, który ze szczątków ludzkich lepi potwora, większość nie czytała ani nawet nie słyszała o książce Mary Shelley. To najlepiej pokazuje siłę tej historii. A jej tło jest niemal równie niesamowite, jak dzieje tajemniczego monstrum.
Boris Karloff w roli potwora Frakensteina
w hollywoodzkiej ekranizacji z  1931 r.  
Ponoć źródłem tej opowieści był sen. We wstępie do jednego z wydań swojej książki Mary wyjawia, że we śnie ujrzała "ohydną zjawę ludzką leżącą bez ruchu, a potem za sprawą jakiegoś potężnego motoru, dającą oznaki życia w postaci niepewnych, pół-żywych ruchów". W tym śnie Mary o o obrzydliwym potworze budzącym się do życia pobrzmiewa echo koszmaru, jaki przeżyła rok wcześniej. Było to w marcu 1815 r., tuż po utracie jej pierwszego, przedwcześnie urodzonego dziecka. Wtedy również którejś nocy przebudził ją sen. W swoim dzienniku zanotowała, że był to "sen o tym, że moje dzieciątko ożyło, że najpierw zmarzło, a kiedy natarliśmy jego ciałko przy ogniu, żyło znowu".  Czytana dziś, z perspektywy czasu, notatka ta sprawia niesamowite wrażenie. Ale takie było całe życie Mary, pełne tragicznych splotów okoliczności, utkane ze zdarzeń przywodzących na myśl jej własne gotyckie powieści.
Mary Shelley na obrazie Richarda Rothwella
Przyszła na świat w sierpniu 1797 roku. Jej matka, też Mary, prekursorka feminizmu, słynna intelektualistka i piękność, umarła dziesięć dni po urodzeniu córeczki. Dziewczynka rosła pod opieką ojca, a był nim również człowiek o niebanalnej osobowości - William Godwin, filozof o radykalnych poglądach, do którego domu ściągały tłumy intelektualistów i pisarzy. Mary miała 17 lat, kiedy uciekła z jednym z nich. Do szaleństwa zakochała się w 22-letnim poecie, Percy Shelleyu, i nie przeszkadzało jej, że był żonaty. Pobiorą się dwa lata później, gdy porzucona żona poety popełni samobójstwo. Spędzą razem zaledwie osiem lat, ale tych osiem krótkich lat z Shelleyem, aż do jego utonięcia w 1822 roku, odegra w melancholijnym życiu Mary rolę decydującą.
Przyjaciel Shelleyów zostawił nam jej wyrazisty opis: "Najbardziej uderzającą cechą jej twarzy były spokojne, szare oczy; wzrostem nie dorównywała przeciętnej Angielce, jasnowłosa, o bardzo jasnej karnacji, dowcipna, towarzyska, ożywiała się wśród przyjaciół, chociaż w samotności bywała raczej ponura".
Ponure, mroczne klimaty bardzo odpowiadały temperamentowi Mary, a zdaje się, że nieobcy był jej także autentyczny dar przewidywania przyszłości. Pisząc "Frankensteina" trzymała na kolanach swego drugiego synka, maleńkiego Williama. Nie przeszkadzało jej to pierwszą ofiarą potwora uczynić chłopca imieniem William właśnie. Dziś wygląda to jak igraszka z przeznaczeniem, bo wiemy, że jej własny mały synek umrze latem 1819 roku. 
Pogrążona w depresji Mary będzie szukać ratunku w pisaniu. Ale kolejna książka znów zabrzmi jak ponura zapowiedź tego, co ma nastąpić. Bohaterka powieści "Matilde" ma proroczy sen, że jej ojciec utonął i szuka go w panice po całym wybrzeżu. Trzy lata później to Mary będzie pędziła na oślep przez plażę, żeby się przekonać, czy jej ukochany wyjdzie żywy z morskich fal.
Szkuner Shelleya zatonie 8 lipca 1822 r. podczas sztormu w drodze z Pizy do Lerici. Mary śmierć męża przeżyje jak swoją własną. Jego ciało skremuje na plaży, a serce zachowa aż do swojej śmierci w 1851 roku. Nie wyjdzie po raz drugi za mąż. Z czwórki ich dzieci jedynie jeden syn, Percy Florence, dożyje dorosłego wieku i to z nim Mary spędzi ostatnie lata życia. 
Napisze jeszcze kilka powieści, ale popularność żadnej z nich nawet w maleńkiej części nie dorówna tej pierwszej. Historii nieszczęsnego monstrum doktora Frankensteina, którego w chłodną, burzową noc powołała do życia młodziutka, smutna Mary Shelley.

Obraz, który otwiera ten tekst, to słynna "Nocna mara" Johanna Heinricha Füssli, symbol gotyckich klimatów w sztuce. Wystawiony pod koniec XVIII wieku wzbudził ogromne emocje - widzowie wpadali w szok, kobiety mdlały na jego widok. Według dzisiejszych krytyków również Mary Shelley była nim bardzo zafascynowana. W filmie Kena Russella Mary, grana przez Natashę Richardson, obserwuje przed zaśnięciem obraz Füssliego, a namalowana scena wraca do niej we śnie. Ale jest i bardziej dosłowny związek z biografią pisarki. W Füsslim kochała się gorąco i nieszczęśliwie jej matka Mary Wollstonecraft. Żonaty artysta nie zamierzał jednak się z nią wiązać.

(Przy pisaniu korzystałam z tekstu Briana W. Aldissa "O pochodzeniu gatunków: Mary Shelley")

wtorek, 9 października 2012

Sorry, królu Janie!

Dziś wyjątkowo nie będzie klasycznie, o kobietach, ale o całej epoce. Bo jakobińska wściekłość mnie ogarnęła na widok tego, co sprokurowali Włosi przy współudziale Polaków, kręcąc "Bitwę pod Wiedniem", która właśnie wchodzi do kin. Sorry, królu Janie!
Jan III Sobieski i jego ukochana Marysieńka z dziećmi
Były trzy powody, które pozwalały się spodziewać, że dzięki odpowiedniej kasie (a taką producenci mieli, budżet filmu przekroczył 50 mln zł) zobaczymy na ekranie fantastyczne widowisko, które wbije nas w fotel. Po pierwsze, film opowiada o jednej z największych bitew w dziejach. Po drugie, rozegranej w najbardziej wystawnej epoce w historii. Po trzecie, współczesna technika filmowa pozwala wyczarować na ekranie prawdziwą magię. I co? I klops. 
Urody barokowej w filmowych scenach za grosz, efekty specjalne jak ze słabych gier komputerowych (widz widzi jak na dłoni, że fotografowane z lotu ptaka miasta to papierowe makiety), a refleksja historyczna na poziomie gimnazjalisty (jeden z blogerów napisał, że film powinien mieć ograniczenie wiekowe do 10 lat, bo tylko dziesięciolatkom się spodoba). Że też taka piękna epoka mogła wygenerować taki brzydki film!
Nie będę się tu pastwić nad reżyserem tego "dzieła" (jest nim szerzej nieznany Renzo Martinelli), bo już niebawem dość się wycierpi, gdy recenzenci wezmą go na widelec. Zamiast tego mały erzac. Trzy filmiki, dzięki którym choć w maleńkiej części poczujecie klimat tej urzekającej epoki, czasów króla Jana - pierwszy o barokowej sztuce, drugi o stylu, trzeci o najpiękniejszym na świecie skrzydlatym wojsku, czyli polskiej husarii. A ci, którzy chcą poczytać o jedynej kobiecej bohaterce "Bitwy pod Wiedniem", Eleonorze Lotaryńskiej, granej przez Alicję Bachledę-Curuś, znajdą opowieść o niej tutaj. Jedyna korzyść z tego filmu jest taka, że znów zajrzymy do historycznych tekstów. Dobre i to. 

"Barok" znaczy perła i rzeczywiście w historii sztuki zapisał się tak bogato, jak chyba żadna inna epoka. Bach, Vivaldi, Händel, Vermeer, Velázquez, Caravaggio, Rubens, Rembrandt to przecież nazwiska arcymistrzów. Ich muzykę i obrazy prezentuje w pięknej impresji Philip Scott Johnson:



Barokowy gust, odwołujący się do wyobraźni i przepychu, wywarł wielki wpływ na siedemnastowieczną modę. Była wcieloną ekstrawagancją, skończoną anarchią, zaprzeczeniem umiaru i powściągliwości. Jak pisali ówcześni kronikarze, nigdy przedtem nie było w strojach tyle "zbytkowności", widocznej "aż po czubki trzewików i niewieścich patynek". (Dla jasności - patynka to kobiecy pantofel na wysokiej, drewnianej podstawce). Popatrzcie na kostiumy i scenografię z ostatniej ekranizacji "Trzech muszkieterów" (2011). Umieli to pokazać!


A na koniec polska husaria - najpiękniejsza kawaleria na świecie. I najlepsza - nie przegrała żadnej bitwy przez okres 125 lat, odnosząc zwycięstwa nawet nad pięciokrotnie liczniejszym przeciwnikiem. Ponoć szwedzcy najemnicy zaciągali się do wojska z zastrzeżeniem, że nie będą walczyć z polską jazdą. Było czego się bać. I na co popatrzeć! Pod Wiedniem sprzymierzone wojska austriackie i niemieckie spowolniły atak, by móc podziwiać szarżę polskiego skrzydlatego wojska. Popatrzmy zatem i my. Zamiast marnych kadrów z ostatniej superprodukcji, montaż lepszych scen z innych filmów, m.in. z polskiego "Ogniem i mieczem" i rosyjskiego "1612": 


niedziela, 7 października 2012

Dziwne losy Charlotte Brontë

Charlotte Brontë na jedynym zdjęciu.
Zrobiono je w 1854 r., na rok przed jej śmiercią
Trudno w to uwierzyć, ale niektóre książki sióstr Brontë dopiero teraz - po stu pięćdziesięciu latach! - doczekały się polskich przekładów. Lada dzień ukaże się "Profesor" Charlotte Brontë, napisany jeszcze przed słynną "Jane Eyre". To jej pierwsza powieść, uznawana za najsłabszą, także w Anglii wydana dopiero po śmierci pisarki, na fali jej pośmiertnej sławy. Bo Charlotte jako jedyna z sióstr żyła na tyle długo, by doczekać się uznania jeszcze za życia.

Opowiadałam już tu historię utalentowanych dzieci pastora Brontë, z których ledwie czworo dożyło wieku dorosłego. Ale dojrzałości - tylko Charlotte. Jakiś czas temu, czytając o niej, odkryłam ze zdumieniem, że wyszła za mąż. Jako jedyna z rodzeństwa. W dodatku, choć małżeństwo było krótkie, była w nim szczęśliwa. Ale ta wiadomość w ogóle nie zagnieździła się w umyśle przeciętnego czytelnika-szaraka. Jest zresztą sprzedawana mimochodem - niemal w tym samym zdaniu do informacji o ślubie pisarki, dodaje się, że jej małżeństwo trwało niespełna rok, bo szybko umarła. Nie tak młodo jak siostry, ale jednak młodo, jak Chopin - miała tylko 38 lat.

Czyli wszystko potoczyło się tak, jak w najlepszej gotyckiej powieści. Możemy załamać ręce: ach, co za historia! Trzy siostry z wichrowych wzgórz, żyjące w cieniu śmierci, na plebanii zagubionej wśród wrzosowisk północnej Anglii, po których hula dziki wiatr, i opowiadające stamtąd porywające historie o wielkiej miłości, której same nigdy nie doświadczyły. Ale przecież na tym polega siła wielkiego talentu!

No, czy nie piękna historia? Biografia sióstr Brontë podnieca nas niemal tak samo, jak ich ich książki. Też doczekała się kilku ekranizacji, w których kulminacyjne momenty wyznaczają narkotyczno-alkoholowe ekscesy Branwella, brata utalentowanych sióstr, potem jego śmierć, za którą jak po sznurku idą kolejne - najpierw chorej na suchoty Emily, potem Anny. Cała trójka, jak na prawdziwych romantyków przystało, umarła przed trzydziestką. Została tylko Charlotte.
Charlotte na rysunku George'a Richmonda, 1850
Dla współczesnych jej czytelników to ona była największa z całej trójki. Nie folgowała wyobraźni aż tak, jak neurasteniczka Emily, której "Wichrowe wzgórza" przestraszyły wiktoriańskich Anglików. Charlotte od początku była "do przyjęcia". Ludzi zadziwiająco mocno poruszały jej bohaterki, te wszystkie guwernantki i nauczycielki - niepiękne, ubogie, samotne, ale zadziwiająco silne w swoim przekonaniu, że ani majątek, ani (gorsza) płeć nie przesądzają o wartości kobiety, o jej życiowej drodze i koniec końców o jej szczęściu.

Dla dzisiejszych czytelników największa jest Emily. I tak pięknie pasuje do romantycznej biografii! Oto dziewczyna o nieokiełznanej wyobraźni na rok przed śmiercią wydaje swoją jedyną powieść, szalone "Wichrowe wzgórza", wprawiając w osłupienie czytelników. Uznają książkę za brutalną i kontrowersyjną, a co najmniej niesmaczną. Zmienią zdanie dopiero wiele lat później, kiedy przez świat przetoczy się już gorączka romantyczna. "Wichrowe wzgórza" staną się jednym z jej symboli. A życie sióstr Brontë przejdzie do romantycznej legendy. Legiony biografów pochylą się nad mieszkankami plebanii w Haworth, prześwietlając ich losy, szukając melodramatycznych szczegółów i miłosnych dramatów.

Ale niewiele ich znajdą. Będą musieli poprzestać na domysłach. Tak narodzi się mit o wielkiej, niespełnionej miłości Charlotte, nieszczęśliwie zakochanej w swoim nauczycielu. 
Constantin Heger
Chodzi o Constantina Hegera, prowadzącego szkołę w Brukseli, w której Charlotte spędziła dwa lata. Pojechały tam z Emily, by uzupełnić edukację, bo też myślały o otwarciu szkoły dla dziewcząt. Uczyły się, ale i same dawały lekcje angielskiego i muzyki, opłacając nimi pobyt. I to tam Charlotte, zdaniem jej biografów, dopadło wielkie uczucie. Mają nawet dowód - cztery co najmniej niejednoznaczne listy, które wysłała do swego profesora. Można je czytać jako listy wdzięcznej uczennicy, ale na dobrą sprawę także zakochanej kobiety. To on, uznano, musiał być pierwowzorem mężczyzn w jej książkach - pana Rochestera z "Dziwnych losów Jane Eyre" i zwłaszcza "Profesora", bohatera jej pierwszej powieści. Bo kto inny mógł być? Pan Heger nadawał się doskonale - był mężczyzną przystojnym, interesującym, inteligentnym, acz niestety żonatym, ale właśnie bolesna niemożność spełnienia czyni miłość romantyczną. I przecież nie mógł być kimś takim jej mąż, ten śmieszny Irlandczyk, pan Nicholls! Że też w ogóle zechciała za niego wyjść!


Arthur Bell Nicholls
Arthur Bell Nicholls, wikary na plebanii Patricka Brontë, był przez lata obiektem żartów jego inteligentnych dzieci. Sztywny, konwencjonalny, nudny, nielubiany nawet przez parafian, wydający im idiotyczne zalecenia, jak zakazy wywieszania prania w okolicach cmentarza. Gdy pojechał na wakacje do rodzinnej Irlandii rodzeństwo śmiało się, że parafianie woleliby, by ten urlop trwał wiecznie.
Arthur kochał się w najstarszej pannie Brontë od dawna. Ale zebrał się na odwagę i oświadczył dopiero wtedy, gdy została już w Haworth sama, tylko z ojcem. I ze swoją sławą. Po wydaniu "Jane Eyre" wybuchła jej popularność, a ścieżki na wrzosowiskach nie były już puste jak dawniej, bo ciągnęły nimi rzędy czytelników i wielbicieli chcących zobaczyć autorkę ukochanych powieści. Były wśród nich także literackie znakomitości, jak pisarka Elizabeth Gaskell, która potem przygotuje pierwszą biografię Charlotte, wydając ją zaledwie dwa lata po jej śmierci.

Pastor Brontë wpadł w prawdziwą wściekłość, usłyszawszy, że nieudaczny podwładny ma apetyt na jego sławną córkę. Wysłał Nichollsa na parę miesięcy na przymusowy urlop, żeby ochłonął. A Charlotte? Ona nie odrzuciła go jednoznacznie. Może dlatego, że miała już 37 lat i wiedziała, że to ostatni moment na małżeńskie szczęście. A może po prostu dostrzegała w nim coś, co umknęło uwadze ojca, a potem biografów? Tak czy inaczej w listach pisanych z przymusowego wygnania pan Nicholls potrafił ją do siebie przekonać. Przyjęła jego oświadczyny.

I niespodziewanie - nawet dla siebie samej, co widać w jej listach - znalazła w tym związku spełnienie. Z miesiąca miodowego w Irlandii wróciła szczęśliwa. Rozkwitła w roli żony. Wreszcie prowadziła zwyczajne życie, znajdując spokój przy troskliwym, czułym mężu.
Spokojnie, niedługo. Bo czy takie zwyczajne życie mogłoby pasować do panny Brontë? Przecież romantycy umierają młodo! I nie lokują uczuć w osobach nudnych wikarych! 
Charlotte umiera, będąc w pierwszych miesiącach ciąży. Nie wiadomo, dlaczego. Jedni mówią, że na skutek odwodnienia, inni, że na tyfus, jeszcze inni, że zabiły ją suchoty, tak jak jej siostry.

Arthur zostaje z jej ojcem aż do jego śmierci. Towarzyszy mu wiernie, chroniąc przed ciekawskimi, torując drogę do kościoła przez gęstniejące tłumy turystów, ściągających już wtedy z całej Anglii, by zobaczyć dom sławnych sióstr. Potem będzie wiernym strażnikiem pamiątek, które dziś można oglądać w zamienionej na muzeum plebanii w Haworth. To on przechował najbardziej znany portret sióstr, namalowany przez Branwella.
Główna ulica Haworth dziś przypomina zatłoczony deptak (Żródło: Wikipedia) 
Mimo to dobry pan Nicholls jest jak kleks na pięknie zapisanej stronie mrocznej biografii panien z wichrowych wzgórz. Nie miał w sobie nic z charyzmy mężczyzn zaludniających karty powieści jego żony. Nie pasował do jej świata. Był tylko zwykłym, nudnym wikarym, pozbawionym dowcipu i wyczucia ironii. A jednak to właśnie dzięki niemu Charlotte miała jedyny dobry rok w swoim krótkim, pełnym bólu życiu.  
Pierwsze polskie wydanie ""Profesora"
przygotowało wydawnictwo MG