piątek, 28 grudnia 2012

Barbie w gorsecie

Lada dzień wielki bal, chcecie wyglądać naprawdę wystrzałowo? Zróbcie się na dziewczynę Gibsona! Żeby było jasne - nie chodzi mi o dziewczynę Mela Gibsona (odkąd widzę, co ze swoim życiem wyrabia ten gwiazdor, nigdy już nie powiem, że kobiety starzeją się gorzej od mężczyzn!). Chodzi mi o amerykańskiego rysownika Charlesa Dana Gibsona, świętej pamięci od z górą pół wieku. To on wymyślił ideał kobiety belle époque, sylwetkę wiotkiej damy o figurze wymodelowanej na kształt klepsydry i z charakterystyczną burzą loków, upiętych w malowniczy, niedbały kok.
Dziewczyna Gibsona mała to coś, co wyróżniało ją z tłumu eleganckich dam przełomu XIX i XX wieku. Była jak lalka Barbie swoich czasów - wyższa niż przeciętna kobieta, bardzo szczupła, za to z obfitym biustem i krągłymi biodrami. Jej doskonale uszyte, eleganckie suknie pozbawione były turniur, nadmiaru kokard,  falban i koronek, aby nic nie psuło nienagannej linii sylwetki, ściśniętej gorsetem w idealne S. Wieńczyła ją zgrabna główka osadzona na długiej szyi i ozdobiona spiętrzonym wodospadem loków.
Dziewczyna była "cute", lekka, pełna wdzięku, swobodna i na luzie. Lubiła uprawiać sporty i aktywnie wypoczywać - Gibson często wkładał jej do ręki kij golfowy, pakował na rower, wysyłał na plażę albo na kort tenisowy. Dorysowywał też tłumy mężczyzn zachwyconych wyglądem panny, gotowych pójść za nią wszędzie i spełnić każde jej życzenie, choćby najbardziej idiotyczne. Na słynnym rysunku niżej zobaczycie młodych ludzi sadzących drzewo korzeniami do góry, bo ona tak chce!

Czy można się dziwić, ze dziewczyna Gibsona szybko stała się ideałem kobiet? Zwariowały na jej punkcie, tak jak my na punkcie Barbie. Wszystkie starały się kopiować jej styl, strój, gesty, a przede wszystkim fryzurę. Zapuszczały loki, a jeśli natura poskąpiła im bujnych splotów, kupowały peruki, wsuwały wałki, dopinały treski. Wzór miały stale pod ręką, bo wizerunki kudłatej panny stały się wszechobecne:

Pojawiały się na okładkach magazynów (powyżej; w środku "Cosmo" z 1910 roku), na kartkach pocztowych i w reklamach, a z czasem także na spodkach, popielniczkach, poduszkach i obrusach, na pokrowcach krzeseł i stojakach na parasole, czyli wszędzie tam, gdzie tylko mogło spocząć damskie spojrzenie. Dziś mówi się wręcz, że był to pierwszy, masowy ideał kobiecego piękna.

Wizerunku swojej panny Charles Gibson nie wysnuł tak całkowicie z męskich marzeń o kobiecie idealnej. Inspiracją były dla niego cztery jak najbardziej realne panie. Na początek dwie śliczne Amerykanki, siostry Irene i Nancy Langhorn. Pierwsza z nich, Irene, była żoną Gibsona, i to ją mąż rysował na początku.
Charles Dana Gibson i jego żona Irene
Druga z sióstr była co najmniej równie ładna, ale zrobiła o wiele większą karierę. Nancy poślubiła brytyjskiego polityka i magnata prasowego Williama Waldorfa Astora, ale wcale nie zadowoliła się rolą bogatej pani domu. W 1919 roku została pierwszą kobietą, która trafiła do Izby Gmin brytyjskiego parlamentu. I zasiadała w niej przez 25 lat, mocno angażując się w sprawy kobiet i rodziny. No proszę, śliczna główka dziewczyny Gibsona miała też fajnie umeblowane wnętrze!
Lady Nancy Astor, ambitna i piękna
Dwie pozostałe panny, których urodą zachwycił się rysownik, to Evelyn Nesbit i Camille Clifford. Pierwszej z nich, słynnej modelce o wyjątkowo burzliwym życiu, poświęciłam już tutaj długi wpis, zajrzyjcie. 
Evelyn Nesbit, śliczna jak z obrazka
Drugą była urodzona w Belgii aktorka Camille Clifford. Na początku 1900 roku wzięła ona udział w gazetowym konkursie, w którym szukano najdoskonalszej "żywej wersji" dziewczyny z rysunków Gibsona. Wygrała właśnie Camille i tak zaczęła się jej światowa kariera w roli "wcielenia dziewczyny Gibsona". Owszem, doceniono też jej talent, angażowano do przedstawień, ale do historii przeszła jako ikona stylu. Jej znakiem rozpoznawczym już na zawsze pozostała wysoka fryzura i długa, elegancka suknia, ciasno opinająca sylwetkę o wąziutkiej 18-calowej talii. Fotografie Camille do dziś są najlepszą ilustracją stylu początku XX wieku w wydawnictwach poświęconych historii mody.
Camille Clifford, idealna dziewczyna Gibsona
Styl dziewczyny Gibsona cieszył się powodzeniem aż do pierwszej wojny światowej. Potem wypadł z łask. I nic dziwnego, bo coraz bardziej praktyczne i pewne siebie kobiety wypowiedziały własną wojnę - gorsetom i sukniom zamiatającym podłogi. I okej, i bardzo dobrze, i tak trzymać. Przecież taka panna od Gibsona praktyczną stronę życia miała za nic, ale... Czy nie dlatego była taka atrakcyjna? Wyjątkowa? Godna pożądania? Nie dziwię się nic a nic, że tak urzekła nasze prababki (a pradziadków nawet bardziej). Może warto sobie o niej czasem przypomnieć, na przykład przed karnawałowym balem?

Dlatego na koniec część praktyczna, czyli instrukcja zwinięcia słynnego gibsonowskiego koka. To wcale nie takie trudne, a jeśli macie szczęście być posiadaczkami długich loków, efekt będzie piorunujący! 



Klasyczna dziewczyna Gibsona ma kręcone włosy, ale i dla tych, które nie chcą używać lokówki, też coś znalazłam - równie efektowny gibsonowski kok zwinięty z prostych włosów. Dobrej zabawy!


poniedziałek, 24 grudnia 2012

Kartka świąteczna



Wszystkim moim Czytelniczkom i Czytelnikom życzę najmilszych Świąt
z najpiękniejszą, starą muzyką w tle!

piątek, 14 grudnia 2012

Wielkie rzeczy!

Jak to jest, kiedy prawdziwe życie zaczyna się dopiero po pięćdziesiątce? Jeśli nie jest to wynik własnych wyborów, ale nagłych splotów okoliczności, może to być prawdziwy dopust boży. Taki właśnie przytrafił się Annie Jagiellonce, córce Zygmunta Starego i Bony. Los sprawił, że z dnia na dzień z nieco nudnych, ale bezpiecznych kulis królewskiego dworu wkroczyła na główną scenę historii. Ani tego chciała, ani się spodziewała. Była tylko siostrą potężnego króla, o którą ten zresztą specjalnie nie dbał. Żyła na uboczu jego świata, haftując mu koszule, modląc się i uprawiając ogród. A tu masz! Nagle okazało się, że sama ma zostać królem! 

Nic dziwnego, że wpadła w popłoch. „Jako żywo, na żadną królewnę nie przyszły tak wielkie rzeczy jako na mnie” – skrobała w panice do swojej siostry Zofii. Prawdziwy pech! Że też akurat na nią trafiło! Ale trafiło i jak tu miała wadzić się z losem? Jej kilka lat starszy brat Zygmunt August właśnie pożegnał się z tym światem, nie zostawiając potomka (no jakżeż mógł!, miał przecież trzy żony!), matka, w którą Anna patrzyła jak w obrazek, umarła dawno temu, a siostry żyły w dalekich krajach ze swymi mężami. W Polsce została tylko jedna Jagiellonka - nieciekawa, nieładna, niemłoda, trochę śmieszna królewna Anna. I właśnie ona wylądowała raptem z całą ogromną Rzeczpospolitą Obojga Narodów na głowie, z największym krajem w Europie! Faktycznie przyszły na nią wielkie rzeczy. I jak ma sobie z nimi poradzić? Weź tu bądź mądry i pisz wiersze!
Pięćdziesięcioletnia Anna Jagiellonka w stroju koronacyjnym
na portrecie Marcina Kobera (po 1575 r.)
A jednak Anna sobie poradziła. Koncertowo, moim zdaniem, zważywszy na to, jaka była i jak ją wychowano. Bo jak zgodnie twierdzą historycy, nie była nikim wybitnym. Żadną tam panną z wielkimi talentami politycznymi, które tylko czekały, by się objawić i -  jak w przypadku angielskiej Elżbiety I - uczynić z niej królową, która zadziwi świat. Choć może gdyby te "terminy" przyszły na Annę, gdy miała lat dwadzieścia i gorącą głowę, niewykluczone, że zostałaby wielką polską królową. Ale była już kobietą w latach, dawno ukształtowaną i przyzwyczajoną do pośledniej roli w dworskim teatrze.


Tak wyglądała Anna, gdy miała 32 lata.
Nie jest chyba tak źle?
O Annie nikt nigdy nie mówił, że jest wyjątkowa. Przeciwnie, od dziecka przywykła być królewną drugiego planu. Jej charyzmatyczna matka miała piątkę dzieci, ale dmuchała i chuchała tylko na dwójkę - na pierworodną Izabelę i jedynego syna, Sigismondo, jak go nazywała. To oni mieli być spełnieniem rodzicielskich marzeń i gwarancją potęgi Jagiellonów. Trzy pozostałe córki - Anna, Zofia i Katarzyna - stanowiły zawsze tylko tło królowej Bony, jej przyboczny orszak. Starannie ubrane, nieźle wykształcone, znające kilka języków, ale zahukane, bez własnego zdania, zawsze pół kroku za matką. Nauczone siedzieć przy niej jak mysz pod miotłą. O przyszłość tych trzech córek Bona troszczyła się niespecjalnie, żadnej nie znalazła męża odpowiednio wcześnie, kiedy ich noty na matrymonialnej giełdzie stały wysoko. Zofię i Katarzynę wydano za mąż grubo po trzydziestce, a najgorzej na matczynej niefrasobliwości wyszła Anna. Została starą panną i zapewne w tym spokojnym stanie zakończyłaby swoje życie w kompletnym zapomnieniu, gdyby nie chichot historii. Jej brat umarł bezpotomnie, a ona nagle ze starej panny zmieniła się w 49-letnią pannę na wydaniu.

I się zaczęło. Z dnia na dzień stała się jedną z najlepszych partii w Europie. O jej rękę już nie zabiegał ślepy na jedno oko pijanica Magnus, brat króla Danii (bo takich konkurentów miała wcześniej Anna), teraz stała się kąskiem dla najlepszych domów w Europie. Oczywiście, nie ona sama, ale potężne królestwo, które za nią stało. Polska szlachta, szczerze przywiązana do Jagiellońskiego domu, nadała Annie tytuł Infans Regni Poloniae, co czyniło ją osobistością numer jeden w państwie. Była infantką, dziedziczką rodu, symbolem i spadkobierczynią całej jego potęgi.

No i co mogła poczuć Anna wtedy, w czasach bezkrólewia, kiedy widziała, że cały naród z nią właśnie wiązał wszystkie nadzieje? Spróbowała dzielnie stanąć na wysokości zadania i sprostać oczekiwaniom. Ambicji, by rządzić samodzielnie nie miała, bo wcześniej nawet przez myśl jej nie przeszło, by kiedykolwiek miało ją to spotkać. Żyła przecież lekceważona przez królewski dwór. Nawet wśród trzech "gorszych" córek Bony uchodziła za najmniej udaną. Zofię uznawano za najmądrzejszą. Katarzynę za najładniejszą, i tylko Annie, szarej myszy, żadnych przymiotów nie przypisywano. A teraz okazało się, że nie ma lepszej! Wyglądało to na złośliwy chichot historii. Bo doprawdy dziwnie ją nagrodziła za lata w cieniu znakomitszego rodzeństwa, dając u schyłku życia rekompensatę, która była raczej przekleństwem niż darem.


Tym niemniej Anna staje do walki. Z całą Rzeczpospolitą czeka na godnego władcę i męża w jednym. Pierwszy zjawia się Henryk Walezy. Rozbawiony, młodziutki  Francuz z kolczykiem w uchu jest jak z innego świata. Przyjmuje koronę, ale - jak piszą biografowie - czmycha na widok brzydkiej Anny. Podobno to jej widok odstręczył go od małżeństwa i koniec końców wygnał z Polski. Ale szczerze mówiąc, nie wierzę, by jadąc do nas miał w ogóle w planach mariaż z Anną. Żaden dwudziestolatek nie zdecydowałby się w ciemno na małżeństwo ze starszą o trzydzieści lat kobietą, nawet gdyby mu przysięgano, że wygląda jak Sophia Loren! A w przypadku Anny o takich przysięgach nie mogło być mowy. Nic dziwnego, że pół roku później było już po wszystkim. Francuz uciekł gdzie pieprz rośnie, gdy tylko usłyszał, że brat mu umarł i może po nim objąć tron Francji. Historycy i biografowie oczywiście rzetelnie przyznają, że z takich powodów czmychnął, a jednak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że mają Annie za złe. Skrupulatnie opisują, jakim to lękiem napełniła Henryka polska królewna, jak to unikał jej jak ognia. W podtekście tej ucieczki zawsze winowajczynią jest Anna - brzydka, stara panna, zdewociała matrona, prawdziwy straszak na mężczyzn!
Henryk Walezy i Anna Jagiellonka - raczej syn i mama niż mąż i żona....
Tu muszę wtrącić mały akapit o tej sławetnej brzydocie. Faktycznie, Anna nie odziedziczyła urody po swojej matce. Biografowie piszą, że miała raczej rysy charakterystyczne dla Jagiellonów - małe skośne oczka, mocno zarysowaną szczękę i wysokie, wypukłe czoło, które tylko mężczyźnie przydaje uroku. Ale nie była taka do końca niewydarzona. Figurę miała doskonałą! Smukłą, o wąskiej talii i przyjemnych zaokrągleniach tam, gdzie trzeba. Do tego piękne, wąskie dłonie, których urodę widać na portretach. Nie wyglądała też na swój wiek, skoro przebywający w Rzeczpospolitej poseł wenecki tak ją opisał: "Mizernego wzrostu, płeć biała jak u wszystkich Polek, bardzo przyjemna, mimo 40 lat świeża i czerstwa". Ujął jej tym samym dwanaście lat, bo pisał o 52-letniej Annie!

Świeża czy nie, pięćdziesięcioletnia Anna nie składała broni. Musiała spróbować jeszcze raz. Bo czy mogła sobie odpuścić? Po ucieczce Walezego, 13 grudnia 1575 roku, szlachta okrzyknęła królem „zrodzoną z krwi polskiej” Annę Jagiellonkę - nie królową, ale królem właśnie, jak kiedyś Jadwigę. I od razu przydała jej nowego męża, żadnego tam fircyka jak Walezy, ale walecznego (i dziesięć lat młodszego) księcia Siedmiogrodu Stefana Batorego. Tym razem narzeczony nie wydziwiał. Pół roku później odbył się ich ślub, a zaraz potem koronacja pary w katedrze wawelskiej.
Stefan Batory i Anna na portrecie z połowy XIX wieku
No proszę, więc jednak sukces! W wieku 53 lat Anna nie tylko wyszła za mąż, ale została królem Polski, co nigdy nie udało się jej matce, wspaniałej i mądrej Bonie! Można powiedzieć, Anna stanęła na wysokości zadania. Choć, jak się miało okazać, interes kraju wcale nie był tożsamy z jej własnym. 

W powszechnym do dziś mniemaniu wojownik Batory przyjął koronę potężnego królestwa w pakiecie z królewną jako niemiłym balastem. O ich małżeństwie wciąż opowiada się upokarzające dla Anny anegdoty. O tym, jak to całymi nocami wyczekiwała u drzwi mężowskiej sypialni albo jak organizowała imprezy i bankiety, próbując na dłużej zatrzymać go na dworze. Oczywiście bezskutecznie. Historycy odnotowują,  że Batory przepadał Annie na całe lata, prowadząc swoje wojny (w podtekście: wolał być na froncie niż z żoną). Ale znalazłam też zapis, świadczący o tym, że tę niedobraną parę mogła jednak łączyć jeśli nie pewna zażyłość, to przynajmniej akceptacja. Zimą 1578/79 roku Batory zjechał na święta do Warszawy, a Anna starała się umilić mu pobyt. Wydaje się, że z sukcesem, sądząc po zapiskach papieskiego nuncjusza z tego czasu: „My teraz tutaj bardzo swobodnie czas przepędzamy. Król i królowa kochają się, jedzą, śpią i komunikują często razem, ku wielkiej wszystkich radości. Królowa jest tak świeża i ma się dobrze na zdrowiu, że nie uważałbym za cud, gdyby miała zajść w ciążę!”.

Cud oczywiście nie nastąpił, a po dekadzie zmagań w polu i z Anną także Batory zszedł z tego świata. Na szczęście od 63-letniej królowej nikt już nie oczekiwał kolejnego małżeństwa. Wreszcie mogła urządzić dwór po swojemu. Szlachta wciąż się do niej garnęła, bo była niczym ostatnie wspomnienie świetnych czasów panowania jej ojca. I Anna umiała to wykorzystać. Jej siostra Katarzyna, teraz szwedzka królowa, miała przecież dwoje udanych dzieci. Dlaczego nie ściągnąć ich do Polski? Kto inny, jak nie syn Katarzyny, "krew z krwi Jagiellonów", ma prawo zasiadać na polskim tronie? Wszystkie swoje wpływy zaangażowała Anna w poparcie siostrzeńca, i to on, Zygmunt III Waza, w 1587 roku został polskim królem. Anna dopięła swego. I wywiązała się z zadania, które postawili przed nią rodacy. Przekazała tron Jagiellonom. 
Anna i jej matka Bona na starość. Zadziwiająco podobne!
Może więc opinia, że królewna odziedziczyła typowe rysy
Jagiellonów jest nieco przesadzona?
Z dość chłodnym, introwertycznym siostrzeńcem, nigdy nie nawiązała bliższej więzi, ale Zygmunt nie przyjechał do Polski sam. Przybył razem z ukochaną siostrą, także Anną, w której Jagiellonka niespodziewanie odnalazła pokrewną duszę. Kiedy czytam o przyjaźni tych dwóch Ann, ciotki i jej siostrzenicy, wydaje mi się ona wręcz niemożliwa. Bo na pozór były jak ogień i woda. Stara Anna Jagiellonka, której zarzucano dewocję, dziwactwa i staropanieńskie dąsy. I młoda, bardzo inteligentna Anna Wazówna (o niebo lotniejsza od brata, ech!, to ona powinna być polską królową!), protestantka z wyboru i przekonania. A jednak mimo wszystkich tych różnic kochały się, rozumiały i szanowały. 

Wypełniwszy rolę, jaką narzuciła jej historia, Anna mogła w spokoju szykować się do zejścia z tego świata. Umarła godnie, jak królowa, w obecności swego siostrzeńca i króla Zygmunta III, dożywszy sędziwego jak na owe czasy wieku 73 lat. Czy wywiązała się ze swojej roli? Jak najbardziej, choć była ona wyjątkowo trudna. Zaczynanie życia w roli narzeczonej  po pięćdziesiątce to ryzyko, że całe to życie osunie się w groteskę. Po części tak się stało. Lubimy opowiadać o Annie w pociesznej konwencji pt. "Stara panna wychodzi za mąż i co z tego wynika". Nawet zimnokrwiości historycy ulegają tej tendencji, a ci bardziej Annie przychylni piszą, że to postać nijaka i  tylko czasy, w których żyła, były ciekawe. Ale przecież to ludzie tworzą historię i decydują o jej barwach!
Anna na pewno dodała swoim czasom kolorów i przekornej niejednoznaczności. A że rodacy wciąż mają o niej nie najlepszą opinię? Wielkie rzeczy, królewno Anno, wielkie rzeczy! Czy ktokolwiek z nas znalazł się kiedykolwiek w podobnych jak Ty tarapatach? I nie wszyscy Cię źle oceniają, nie wszyscy...

Warszawa wiele zawdzięcza Annie, m.in. pierwszy,
jeszcze drewniany most, który zaczął budować jej brat,
ale inwestycji dopilnowała i ukończyła ją jego siostra
(Przy pisaniu korzystałam z książki "Anna Jagiellonka" Marii Boguckiej)

środa, 5 grudnia 2012

Cztery kobiety znane z tego, czego nie zrobiły

Napoleon mawiał, że historia jest zestawem kłamstw, które ludzie wcześniej ze sobą uzgodnili. Nawet jeśli przesadził, to coś jest na rzeczy. Oto dowód - cztery sławne damy, znane z tego, czego nie zrobiły.

1. Lady Godiva i jej konna przejażdżka nago
Wiemy, że nie rozebrała się dla kaprysu. Przejechała nago ulicami średniowiecznego Coventry w imię wyższej sprawy - chciała wywalczyć obniżkę drastycznych podatków, jakimi jej nadmiernie chciwy mąż, lord Leofric, obłożył swoich poddanych. Kiedy go o to poprosiła, kpiąco odparł, że zrobi to, jeśli jego żona przejedzie nago przez miasto. I wpadł w pułapkę własnego szyderstwa. Bo lady Godiva spełniła warunek, poprosiwszy wcześniej mieszkańców, by zatrzasnęli okiennice i zamknęli się w domach. Usłuchali, wyłamał się tylko jeden (nazwany potem Tomem Podglądaczem). Przez otwór w okiennicy podejrzał jadącą ulicami swoją panią, otuloną jedynie we własne włosy. Za karę oślepł. A Leofric zmiękł - docenił poświęcenie żony i ulżył poddanym.
Brzmi to jak legenda i jest nią w istocie, choć sama lady Godiva była jak najbardziej realna. Naprawdę żyła w XI wieku, naprawdę była żoną lorda. Ale historycy twierdzą, że jej słynna przejażdżka prawdopodobnie w ogóle się nie zdarzyła. Legenda o dzielnej lady pojawiła się w przekazach dopiero w XIII wieku (nie jest jasne, dlaczego akurat wtedy), ale prawdziwą karierę zrobiła setki lat później, dzięki słynnej balladzie Tennysona z 1842 roku. Słowem, tę historię wymyślił poeta. I pewnie dlatego tak nas uwiodła...

2. Włoska trucicielka Lukrecja Borgia
Lukrecji historia przyprawiła wyjątkowo wstrętną gębę. Mamy o niej mniej więcej takie pojęcie, jak użytkownik pewnego historycznego forum (bardzo młody, wnosząc ze stylu), który napisał: "Była to córka Aleksandra VI (papieża!!!), słynna ze swojej piękności, stosunków kazirodczych z bratem i ojcem, sławna trucicielka (próbowała m.in. otruć Michała Anioła), miała blisko 40 kochanków, brylowała na dworze swego ojca, miała nawet ambicje zostać kardynałem!".
Wcielenie zła wszelakiego, prawda? Ale taka właśnie opinia o córce kardynała Rodrigo Borgii, a późniejszego papieża Aleksandra VI  pokutowała przez całe stulecia. Lukrecja stała się znakiem rozpoznawczym potwornej rodzinki Borgiów, której niecne rządy zdominowały renesansową historię Włoch i Europy. Oskarżana o trucicielstwo, rozpustę, kazirodztwo była idealnym symbolem rządów swego opętanego władzą ojca i brata. Piękna i zła, diablica o twarzy anioła - czyż można znaleźć bardziej przemawiające do wyobraźni wcielenie zepsucia?
I tak o niej myślano aż do drugiej połowy XIX wieku, kiedy to historycy poszli w końcu po rozum do głowy. Prześledzenie faktów, a nie żółci wylewanej przez wieki na Borgiów, przyniosło całkiem inny obraz dziewczyny - już nie wyrachowanej hetery o najgorszych instynktach, ale ofiary polityki ojca i brata, traktowanej jak pionek w ich brutalnej grze o władzę. Wydawali ją za mąż trzykrotnie (po raz pierwszy, gdy miała trzynaście lat), nie pytając o zdanie i meblując te małżeństwa po swojemu. Jej pierwszego męża wygnali, a małżeństwo unieważnili jako rzekomo nieskonsumowane. Drugiego bestialsko zamordowali, gdy stał się zawadą w ich polityce. Lukrecja szczerze go opłakiwała i broniła się przed kolejnym, mówiąc: "bo moim mężom źle się wiedzie". Ale kto by jej słuchał! Na trzeciego wyswatano jej księcia Alfonsa d'Este, następcę tronu Ferrary. Ten związek, choć też zawarty pod przymusem, okazał się w miarę trwały i szczęśliwy. Książę d'Este, zachwycony słodyczą  i łagodnością żony, bardzo się do niej przywiązał i został z nią aż do jej śmierci. Umarła na skutek gorączki połogowej, po swojej 11 ciąży, w wieku 39 lat.
Z czasem historycy ze zdumieniem odkryli, że Lukrecja ostatnie dziesięć lat swego życia spędziła jak pokutnica. Codziennie się spowiadała, kilka razy w miesiącu przyjmowała komunię, a pod książęcymi szatami nosiła po kryjomu raniącą ciało włosiennicę. Lukrecja, ta rozwiązła i zdeprawowana córka papieża, umarła jak święta. 

3. Druga włoska trucicielka królowa Bona
Bonę też historia załatwiła na amen. Z naszą pomocą. Do dziś otacza ją w Polsce czarna legenda wrednej, despotycznej Włoszki, która w naszym bogobojnym kraju zaprowadza swoje cudzoziemskie porządki, wspomagając się trucizną. Bo czemuż to ludzie, którym Bona była niechętna, opuszczali ten padół w kwiecie wieku? Jak skończyły żony jej syna Zygmunta Augusta, których nie cierpiała? Śliczna Barbara Radziwiłłówna zeszła przecież z tego świata przed trzydziestką, delikatna Elżbieta Habsburżanka przed dwudziestką nawet! Obu straszna teściowa serdecznie nie znosiła, a że słynęła ze zdecydowania i siły, nie omieszkała zapewne pozbyć się nielubianych kobiet. I kto ją tam wie, jaką "włoszczyznę" hodowała w swoim podwawelskim ogrodzie! Dla niepoznaki sadziła kalarepkę, a obok trujący tojad!
Wszystko to oczywiście wierutne bzdury, rozpuszczane przez - jak mówią dziś historycy - ludzi związanych z habsburskim dworem, z którym Bona miała na pieńku. Ale nam tę truciznę wsączyli do umysłów nie dworscy plotkarze, ale głównie nasz wielki (tak przynajmniej się mówi) powieściopisarz Józef Ignacy Kraszewski. Nie zapominajmy, że dwa, trzy pokolenia temu myślenie o polskiej przeszłości kształtowały właśnie jego powieści (a napisał ich 232, w tym 88 historycznych, jest rekordzistą w historii polskiej literatury!). Wśród tych dzieł były i "Dwie królowe", masowo czytane przez nasze babki i prababki. Bona jest w tej powieści postacią wyjątkowo obmierzłą. Łączy temperament bazarowej przekupy z naturą bezwzględnej, przewrotnej i zazdrosnej despotki, zdolnej posunąć się do każdej podłości w walce o polityczne wpływy. Sięga po swoje, nie przebierając w środkach. Nawet kosztem szczęścia własnych dzieci, nawet kosztem życia innych.
I tak, z pomocą trującej powieści pana Kraszewskiego, przypięliśmy łatkę trucicielki najwybitniejszej bodaj polskiej królowej. Dziś historycy próbują to usprawiedliwiać, argumentując, że silna osobowość Bony mogła w nas budzić lęk. Przybyła do Polski jako egzotyczna księżniczka, nieprzeciętnie piękna i bystra, w dodatku nie wahająca się robić użytku z własnej inteligencji.  Owszem, potrafiła deklamować z pamięci Horacego i Cycerona, ale nie obchodził jej pusty blichtr dworskich spektakli. Była stworzona do rządzenia. I potrafiła zabrać się do rzeczy, na każdym polu walcząc o potęgę dynastii Jagiellonów, a co za tym idzie - Rzeczpospolitej. Zaludniała pustkowia, wznosiła mosty, młyny, tartaki, rozbudowywała miasta i twierdze. Lubiła mawiać: „U was dukaty leżą na gościńcach, schylić się jeno, ażeby je zebrać. Nikt nie chce? Tym lepiej dla mnie”. I zbierała te dukaty workami, zostawiając po sobie świetnie zadbane królewskie dobra, przynoszące wielkie pieniądze, dzięki którym mogła trzymać w szachu i niepokorną szlachtę, i obce mocarstwa. Jak wielkie to były sumy, świadczy polityczna awantura z ubiegłych wakacji - nasi politycy całkiem serio domagali się od Hiszpanii zwrotu pokaźnej pożyczki udzielonej przez Bonę królowi Filipowi II. Było tego 430 tys. złotych dukatów, z czego Hiszpan oddał ledwie dziesięć procent. A gdzie reszta?
Myślę, że Złoty Wiek Rzeczpospolitej, jak nazywamy czasy Zygmunta Starego, ten najlepszy okres naszej historii, w dużej części zawdzięczamy właśnie Bonie. Silnej, władczej, niebanalnej kobiecie, której ambicje budowały potęgę kraju. Ale dostrzegliśmy to dopiero teraz (choć czy nie taki jest los wybitnych postaci?), wcześniej woleliśmy jej przypinać łatkę trucicielki.
Ironią historii w tym wszystkim jest to, że raz w życiu Bony opowieść o truciźnie nie była plotką. Gdy na starość opuściła coraz bardziej wrogą jej Polskę i wróciła do swego Bari, truciznę podał jej podstępny dworzanin. Tam umarła i tam ją pochowano. Polacy nie chcieli jej na Wawelu.

4. Maria Antonina i jej ciastka
Kiedy Maria Antonina usłyszała, że jej poddani głodują z powodu braku chleba, zakpiła ponoć: "To niech jedzą ciastka". Ten słynny wers tradycyjnie jest używany jako ilustracja arogancji władców, ich buty i obojętności na los poddanych, ale czy rzeczywiście były to słowa słynnej królowej Francji? Nie ma żadnych dowodów że kiedykolwiek je wypowiedziała.
Zwrot ten po raz pierwszy pojawił się w odniesieniu do "pewnej księżniczki" w jednym z tomów "Wyznań" filozofa Jeana-Jacquesa Rousseau. Czy ową księżniczką była Maria Antonina? Co najmniej nieprawdopodobne. Tom "Wyznań" z anegdotą o ciastkach został napisany na początku 1766 roku. Maria Antonina miała wtedy ledwo 10 lat i była dzieciakiem na habsburskim dworze, a nie francuską królową. Rousseau zacytował jakąś sobie tylko znaną księżniczkę albo po prostu zwyczajnie ją wymyślił, szukając atrakcyjnej anegdoty, by opisać naturę aroganckich arystokratów. Ale w ogarniętej rewolucyjną gorączką Francji jego słowa tak świetnie pasowały do Madame Deficyt! Marii Antoninie nadano ten przydomek, bo miała wyjątkowy talent do trwonienia pieniędzy. Plotkowano o wielkich sumach, które traciła jako nałogowa hazardzistka (prawda) i pałacyku Petit Trianon, którego ściany wyłożyła złotem i brylantami (czysty wymysł, lecz wierzyli wszyscy). A wszystko to w czasie, gdy jej źle rządzony kraj pogrążał się w coraz większym kryzysie, a poddani umierali z głodu. Kazała im jeść ciastka? Kto, jak nie ona, mógłby się zdobyć na taką kpiącą ripostę?
Dziś wiemy, że wiele z tych opowieści to efekt zwykłego czarnego PR-u, że tylko głupcy mogli obarczać królową winą za finansowy krach Francji, że opowieści o jej rozrzutności też są mocno przesadzone (jej następczyni cesarzowa Józefina, żona Napoleona, pokonała ją w cuglach). Maria Antonina nie była gorsza niż inne arystokratki jej epoki. Ani lepsza, niestety, za co historia zafundowała jej dotkliwą karę. Tkwiła zamknięta w swojej złotej klatce, w wystawnym Wersalu, nie wychylając nosa za bramy, za którymi rozlewało się morze nędzy. I tkwi tam do dziś, jedząc swoje ciastka...

wtorek, 27 listopada 2012

Nie plujcie na modelki!

To był luty 1947 roku. Europa lizała rany po najgorszej hekatombie, jaką zafundowała jej historia. Było na tyle długo po wojnie, by przestać świętować jej zakończenie wybuchami radości. I na tyle krótko, by wciąż pamiętać wszystkie jej okropności z fotograficzną dokładnością, jakby zdarzyły się wczoraj. Początek tego roku wybrał sobie paryski krawiec o nieznanym szerzej nazwisku na debiut swojej nowej kolekcji, która miała przejść do historii jako New Look (nowy wygląd). Christian Dior, bo tak się ów krawiec nazywał, chciał obwieścić światu, a zwłaszcza kobietom, że wszystko, co złe już za nimi. Że minął czas butów na drewnianych podeszwach, kapeluszy z gazetowego papieru, sukienek zszywanych z chustek i "pończoch", które zastępował szew malowany na nogach kredką do oczu. Kobiety, stwierdził Dior, po tych chudych latach powinny znów poczuć się jak księżniczki. Powinny założyć wirujące suknie do ziemi, talię ścisnąć gorsetem, a stopy wsunąć w lekkie pantofelki na cienkim obcasie. Przygotował im takie kreacje. A potem ubrał w nie modelki i wysłał na ulice Paryża, na sesję zdjęciową. Wyglądały tak:


I wtedy... jak myślicie, co się wtedy stało? Czy piękne kobiety w eleganckich strojach wzbudziły zachwyt przechodniów? Czy rzucili się je oglądać i prosić, by pozowały z nimi do zdjęć? Nic z tych rzeczy. Dziewczyny, które wystąpiły w tej pamiętnej sesji Diora, wspominały ją potem jako najgorsze doświadczenie w życiu. Popychano je, opluwano, obrzucano wyzwiskami. Ich piękne stroje budziły agresję kobiet i pogardę lub co najmniej konsternację mężczyzn. Widać to wyżej na ostatnim zdjęciu Richarda Avedona - modelce Renée, sfotografowanej przez niego na Placu de la Concorde, mężczyźni przyglądają się raczej ze zdumieniem niż z zachwytem. Ale czy reakcja mogła być inna? Przecież w 1947 roku większość europejskich miast wyglądała tak:

Londyn 1947
Paryż, 1947
Dzieci na ulicach Paryża, 1947
Warszawa, 1947
Moskwa, 1947
Berlin, 1947
Londyn, 1947
Czy można się dziwić, że New Look wywołał taką burzę? W czasach, kiedy po ulicach europejskich stolic snuły się półnagie, zziębnięte dzieci, informacja, że jakiś pan Dior zużywa na jedną spódnicę dziesięć metrów materiału, przyprawiała ludzi o wściekłość. 
Amerykanki witają Diora: Brzydzą nas pańskie sukienki!
I tak było na całym świecie. Brytyjski rząd wezwał rodaczki do bojkotu sukienek Diora, który szyjąc je okazał się kompletnie niewrażliwy na powojenną traumę Europy. Król Jerzy VI zabronił nosić te grzeszne kiecki swoim córkom, księżniczkom Elżbiecie i Małgorzacie. W Ameryce z kolei protestowały feministki, oburzone, że kobiety znów wtłacza się w długie do ziemi suknie, ciuchy rodem z dziewiętnastego wieku. Kiedy we wrześniu 1947 r. Dior pojechał tam promować swoją kolekcję, przywitały go demonstracje. Tłumy kobiet wymachiwały transparentami: "Precz z New Look!", "Christian Dior do domu!", "Brzydzą nas pańskie sukienki!".
Do oburzonego tłumu dołączyli uznani projektanci. Coco Chanel publicznie oświadczyła, że Dior jest zakałą i hańbą francuskiej mody. Ale co mogła powiedzieć, skoro zepsuł jej całą robotę? Chanel od paru dekad walczyła o maksymalną prostotę kobiecego stroju, lansując kanciastą sylwetkę pozbawionej biustu chłopczycy, odzianej w miękkie, wygodne dzianiny. A ten idiota cofał się o całe lata! U niego talia miała być szczupła, piersi bujne, biodra krągłe. A to oznaczało jedno - moda wraca do XIX wieku, kobiety znów trzeba zakuć w gorsety i fiszbiny!
Modelujący sylwetkę gorset znów wrócił
do łask, choć w mniej opresyjnej formie

Ale wszystkie te protesty to była tylko pierwsza reakcja. Pod cienką warstewką świętego oburzenia czaił się zachwyt, który wybuchł natychmiast, gdy kolekcja Diora trafiła do sklepów. Oblegały je tłumy już nie oburzonych, ale odurzonych nową modą. Kobiety nawet gorsety zakładały chętnie, zwłaszcza że wcale nie przypominały dziewiętnastowiecznych narzędzi tortur - były elastyczne, wygodne, a dzięki nim każda czuła się seksowna i uwodzicielska. Nawet angielskie księżniczki - w tajemnicy przed ojcem i własnym rządem - obejrzały nową kolekcję na specjalnym zamkniętym pokazie w brytyjskiej ambasadzie w Paryżu. A bardziej niepokorna z nich, Małgorzata, była potem jedną z tych kobiet, które skutecznie ją lansowały. 

Dior bezbłędnie odgadł pragnienia kobiet. Jego eleganckie sukienki, na pierwszy rzut oka karykaturalne w Europie ruin, okazały się najlepiej zaspakajać zbiorową tęsknotę za tradycyjnym, mieszczańskim stylem życia, który zniszczyła wojna. Za bezpiecznym światem, w którym kobieta znów może być luksusową panią domu, a nie ubraną w drelich dziewczyną z fabryki broni. Wszystko to sprawiło, że New Look przeszedł do historii jako jeden z milowych kroków mody, a nazwisko Diora do dziś jest - nawet dla profanów - synonimem haute couture, wielkiego krawiectwa, symbolem luksusu. 
Christian Dior z jedną ze swych modelek
Naszym gustem Dior rządził jeszcze przez dekadę, aż do końca lat pięćdziesiątych. Mniej więcej do momentu, gdy młodziutka gwiazdka kina w kraciastej, płóciennej sukience i balerinach na gołych stopach, orzekła: "To moda dla babć". I kobiety natychmiast jej usłuchały. Rzuciły w kąt gorsety i długie suknie. Teraz wszystkie chciały być jak Brigitte Bardot...

czwartek, 22 listopada 2012

Trzynaście twarzy Anny

Anna najpierw uwiodła Tołstoja. Lew Nikołajewicz nie cierpiał kobiet, gardził nimi, uznawał za istoty pozbawione poczucia moralności i niezdolne do żadnych wyższych uczuć. Anny Kareniny też nie lubił, przynajmniej na początku, gdy zaczął spisywać jej historię. Syn pisarza zanotował we wspomnieniach, że pracując nad powieścią ojciec ciągle wyrzekał: "Co to za sztuka napisać, że jakiś oficer zakochał się w mężatce, to nic trudnego, a przede wszystkim nic dobrego. Wstrętne to i niepożyteczne!". I dodawał, że ojciec "gdyby mógł zniszczyłby dawno tę powieść, której nigdy nie lubił i zawsze oceniał ujemnie".
A jednak Tołstoj nie tylko nie zniszczył, ale wręcz odwrotnie - poświęcił jej wyjątkowo dużo czasu. Redagował ją i przerabiał po wielekroć, a historycy literatury, śledzący dziś jego pracę, odkryli, na czym polegały te zmiany. To dzięki nim Anna ze zwykłej kurtyzany przeistoczyła się w tragiczną heroinę, jaką wszyscy znamy. Tak, jakby ona sama w trakcie tej pracy szeptała do ucha staremu mizoginowi, jak to było z jej miłością, dlaczego musiała opuścić męża i synka, i czemu koniec końców nie miała innego wyjścia niż rzucić się pod pociąg.
Tołstoj jej uwierzył, a my za nim. Uwiodła nas, tak samo jak jego. "Anna Karenina" była kultową powieścią naszych babć i prababek (choć nigdy by jej tak nie nazwały!), a dziś, gdy prawie nikt już nie czyta powieści, uwodzi  na ekranie. Ta, którą zobaczymy w kinach 23 listopada, jest już trzynastą wielką (bo był co najmniej drugi tuzin pomniejszych) ekranizacją powieści Tołstoja. I wszystko wskazuje na to, że równie niedoskonałą, jak poprzednie.
Z Anną w kinie zawsze były kłopoty. Oglądając jej historię, widzowie przywykli kręcić nosami i wnosić nieustanne zastrzeżenia. A to Anna była nieładna, a to Wroński do niczego, a to reżyser zrobił burleskę zamiast dramatu. Trudno się temu dziwić, bo jeśli jakaś historia jest znana i przeżywana od pokoleń, to każdy nosi w sobie jej najdrobniejszy szczegół. I wie najlepiej, jak powinno się ją opowiedzieć. Popatrzmy jednak, jak to robili inni, próbując odgadnąć nasze myśli.
Końcowe sceny rosyjskiej "Anny Kareniny" z 1914 r,, z Marią Germanową
Anna 1914. W niemym, rosyjskim filmie zagrała ją trzydziestoletnia wtedy Maria Germanowa  Choć kino dopiero startowało, wcale nie była to pierwsza ekranizacja powieści Tołstoja - tę pierwszą zrobili Niemcy jeszcze w roku 1910, niestety, film się nie zachował. Adaptację z 1914 do dziś (!) uważa się za jedną z najbardziej udanych. Być może tak jest rzeczywiście. Przejmujący kadr Anny klęczącej na torach z końcowych scen filmu pokazuje, że nikt tam nie chował jej dramatu za wspaniałą scenografią, drogimi strojami, formalnymi pomysłami realizatorów. Historia broniła się sama i nie trzeba było słów, by to pokazać.

Anna 1915. Amerykanie nie chcieli być gorsi od Rosjan i rok później opowiedzieli własną historię. To była ich pierwsza adaptacja powieści. W głównej roli wystąpiła Betty Nansen, duńska aktorka teatralna, która przyjechała do Stanów spróbować sił w świecie kina. Film uznano za nieudany, czego nie możemy sprawdzić, bo jego kopie zaginęły. Betty nie zrobiła kariery w fabryce snów, ale nie zniknęła z historii - wróciła do Danii, gdzie prowadziła własny teatr.

Anna 1927 i Greta Garbo w roli Kareniny. Zagrała ja dwa razy. Tutaj, w niemym jeszcze amerykańskim filmie, którego miłośnicy książki szczerze nienawidzą. Film bowiem nosi tytuł "Love" i ma... dwa alternatywne zakończenia! Wersja pokazywana w Europie kończy się tak, jak w powieści - Anna ginie na torach. Za to ta, którą oglądali Amerykanie, ma w finale happy end. Anna wraca do Karenina, żeby być z synem, ale opuszczony Wroński niezłomnie trwa w swej miłości. I słusznie, bo trzy lata później Karenin szczęśliwie umiera i zakochani wreszcie mogą być razem. Keep smiling!
Greta Garbo i Fredric March w ekranizacji z 1935 roku
Anna 1935. Znowu Garbo, tym razem przemówiła. Kino weszło w epokę dźwięku, czym prędzej więc nakręcono wystawny remake filmu sprzed ośmiu lat. Zmienił się tylko partner gwiazdy - w roli Wrońskiego Johna Gilberta zastąpił Fredric March. Bogu dzięki, zrezygnowano z happy endu. Film ściągał tłumy do kin i zdaniem ekspertów jest jedną z lepszych ekranizacji "Anny Kareniny" w historii. Ja na niej ziewam.

Anna 1948. Zagrała ją Vivien Leigh - to jej talent i uroda sprawiają, że film wciąż ma wiernych wyznawców i fanów. Bo wcale nie był wybitny. Poza charyzmatyczną Vivien, która wymarzyła sobie tę rolę i chciała ją zagrać od dawna, nikt tam nie przykuwa większej uwagi. Na pewno nie jej  młody partner Kieron Moore, o którym nikt z Was nie słyszał. Nie bez powodu, bo większej kariery nie zrobił.
Tak, tak, to Anna i Wroński w radzieckiej ekranizacji z 1953 roku. Przeszli swoje, prawda?
Anna 1953 to prawdziwa perełka i zarazem koszmar wszechczasów! Wyprodukowano ją w Związku Radzieckim, zapisując na taśmie filmowej przedstawienie słynnego moskiewskiego teatru MChAT. Spektakl reklamowano jako przełomowy, niosący nową interpretację powieści, tyle że z dzisiejszego punktu widzenia wszystkie te wartości diabli wzięli, zwłaszcza, gdy się spojrzy na Annę. Zagrała ją niewątpliwie zasłużona artystka Ałła Tarasowa, która w chwili kręcenia tego dzieła miała lat 55. To informacja dla tych, którzy wyśmiewają Meg Ryan, że do tej pory występuje w komediach romantycznych. Wolelibyście, żeby zagrała Kareninę?

Anna 1967. To chyba moja ulubiona Karenina, nakręcona przez Rosjan, z ich wielką gwiazdą Tatianą Samojłową ("Lecą żurawie"). Obejrzałam ją całkiem niedawno, rozumiejąc piąte przez dziesiąte, bo w oryginalnej wersji. Ale siedziałam przykuta do ekranu. Wielkie rosyjskie powieści chyba tylko po rosyjsku brzmią dobrze, hollywoodzkie gwiazdy nie dodają im żadnej prawdy. Co z tego, że Tatiana miała mały wąsik i dawno przekroczyła trzydziestkę, skoro wierzyłam w każde jej słowo? Nawet jeśli tylko co drugie rozumiałam! Spróbujcie, może z Wami będzie tak samo, tutaj film w całości.

Anna 1974, czyli urzekający rosyjski balet, oparty na motywach powieści Tołstoja. Muzykę napisał Rodion Szczedrin, a partię Anny tańczy jego żona, legendarna primabalerina Maja Plisiecka. Wystawiany od 1972 roku w Teatrze Bolszoj został sfilmowany i również możecie go tutaj zobaczyć.
Anna 1985 to Jacqueline Bisset w adaptacji przygotowanej dla amerykańskiej telewizji. Towarzyszył jej Christopher Reeve w roli Wrońskiego. Film pamiętany ze względu na gwiazdy i z tego powodu często wyświetlany w telewizjach. Wciąż dobrze się ogląda, ale wielkich emocji nie wywołuje. 

Sophie Marceau i Sean Bean ruszają do swego walca (1997)
Anna 1997 ma twarz Sophie Marceau. Wszyscy ją znają, niektórzy kochają. Film nakręcono z rozmachem, jest pierwszą amerykańską wersją reżyserowaną w Rosji. I chyba to zgubiło tę ekranizację - reżysera bardziej obchodzi malownicza, carska Rosja, niż kobieta, o której opowiada. Owszem, pięknie ją ubrał i oprószył rosyjskim śniegiem, ale specjalnie nie starał się o więcej. Mamy śliczną Annę, ale przede wszystkim - pozdrowienia z Rosji!



Anna 2000 z brytyjskiego serialu. Stosunkowo świeżego, do obejrzenia, więc odnotowuję. Gra ją Helen McCrory (może ją pamiętacie z "Królowej", gdzie zagrała żonę premiera Blaira). W tle snują się polscy aktorzy, jeśli się dobrze przyjrzycie, wśród bywalców salonu zobaczycie Beatę Tyszkiewicz. Solidna, brytyjska robota, która świetnie sprawdza się w ekranizacjach prozy Jane Austen czy Thomasa Hardy'ego i jest zupełnie nie na miejscu w przypadku Tołstoja. Zero wschodniej magii....


Anna 2005, czyli ostatnia rosyjska adaptacja z Tatianą Drubich, aktorką nieznaną poza Rosją. Film nakręcono z pietyzmem, dbając o odtworzenie realiów epoki - nawet łyżwy do scen na lodowisku projektowano według sztychów z epoki. Ale wygląda na to, że i tu sens utonął w szczegółach. O najnowszej, rosyjskiej Annie słyszało niewielu poza jej krajem. 



Anna 2012, ta, na którą czekamy. Ma śliczną buzię Keiry Knightley i jest trzynasta z kolei. Pechowa? Mam nadzieję, że nie. Niektórzy już ją widzieli, inni zobaczą lada dzień, ale oczywiście batalie trwają w najlepsze. Połowa widzów jest zachwycona najnowszym wcieleniem Anny, druga połowa wyszydza marne rzekomo aktorstwo Keiry, na które składają się cztery miny, z czego dwie z wysuniętą szczęką. Ale tego akurat unikniemy! Ponoć w kontrakcie aktorki znalazł się zapis kategorycznie zakazujący wysuwania szczęki. Może więc uda się zobaczyć na ekranie Annę, a nie tylko zwykłą gwiazdę?

A jeśli nie, to zawsze można zdać się na własną wyobraźnię. Wrócić z kina i otworzyć książkę. Przecież na początku tego wszystkiego była powieść pana Tołstoja, do której dziś już prawie nikt nie zagląda.